W wigilię zamiast opłatkiem, łamałam się z Ojcem boleścią... Zamiast wesołych pieśni u kolebki Chrystusa... słyszałam urągowiska pod oknami... Chodzę jak obłąkana... Ojciec chory, ledwie się dźwiga... ja go już pocieszać muszę... a któż mnie? Ja niemam nikogo... Czasem głos jakiś wewnętrzny mówi mi: — tyś winna — to znowu los i fatalność obwiniam! Wieleż tych co straszniej grzeszyło odemnie, wyszły bezkarnie... z aureolami u czoła — a ja? Dlaczego ja jestem skazaną, aż na hańbę za cudze winy?
Powiedz mi...
O! lękam się twej odpowiedzi... bo słyszę ją już — choć nie z ust twoich... słyszę ją w powietrzu szeleszczącą wyrokiem... — Tamtym przebaczono, bo — kochali — mnie potępiono — bom nie miała miłości w sercu!
Nieprawda! potwarz... kochałam — Stasia!!!
A, Józiu moja, czuję że mi się w głowie szał rodzi, że... po niej chodzą myśli pstre, dzikie, czarne jak noc, ogniste jak błyskawice... cuchnące, jak wyziew zgnilizny... Boję się oszaleć...
P. S. Nic nowego Józiu moja — wyjechać jeszcze nie mogę... klejnoty moje przepadły... Prosiłam o rozwód. Jak tylko będę mogła, wyjeżdżam ztąd natychmiast. Nie wiem co Ojciec zrobi z sobą, ja się
Strona:PL Kraszewski - Dziennik Serafiny.djvu/295
Ta strona została uwierzytelniona.