Strona:PL Kraszewski - Dziennik Serafiny.djvu/297

Ta strona została uwierzytelniona.

załam prosić natychmiast. Z bijącem sercem, nieubrana, blada, wyszłam ku niemu...
Tak — on to był — ale świeży, rumiany, zdrów, odmłodzony, choć na twarzy miał trochę smutku, czy politowania.
Z uszanowaniem pocałował mnie w rękę.
— Niech mi pani daruje, rzekł nieśmiało, że się odważam stawić przed nią. Nigdy bym tego nieuczynił, gdyby nie przypadkowo pochwycona wiadomość o nieszczęściu, jakie panią spotkało. Pomyślałem, że mogę jej być użytecznym może.
— Cóż się z panem stało! gdzie byłeś!
— Pracowałem — odparł cicho.
— Gdzie?
— Tu w okolicach Wiednia, na Morawie raczej, w majątku hrabiów...
— I nie zgłosiłeś się pan do nas, nie dałeś znaku życia...
— Nie miałem do tego prawa...
Nie będę ci powtarzać rozmowy... Na chwilę błysła mi jakby jakaś szczęścia, odrodzenia nadzieja... krótko trwała, bo mi wyznał, że od roku — jest żonatym...
Życzyłam mu szczęścia, z uśmiechem, na który zdobyć się musiałam, choć serce mi pękało...