Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

tkałem się z tym hołopiętą Siekierzyńskim i ten mnie tak poczęstował, ale chyba żyć nie będę, jeśli go nie zbiję na kwaśne jabłko.
— Co! Siekierzyński, pana brata!
A wtém i siostra wybiegła z lamentem, z płaczem, z kluczykami i cała rodzina poczęła każdy innym głosem łajać, krzyczéć, wyrzekać.
Zostawmy ich, a wróćmy do Czerczyc, gdzie stolnik medytuje mówiąc z roztargnieniem godzinki i już piąty raz poczyna... „Zacznijcie wargi moje!“
Właśnie spluwał odtrącając myśl obcą, która mu się gwałtem cisnęła, gdy szlachcic pokorny w kapocie szaréj i kurpiach na nogach, w borsuczéj torbie, ukazał się na progu. W izbie mrok był, szarzało.
— A, to ty, mój Pancerzyńsiu! — rzekł stolnik — jak się masz? (Jednakże, pomyślał, godzinek nie zacząłem, skończę je późniéj) Co tam słychać? skądże to Bóg prowadzi?
— Z Czerska, wielmożny panie.
— Jak się masz, zdrów?
— Zdrów, Bogu dzięki, do usług pańskich, przejeżdżając wstąpiłem, może pan co rozkaże.
— No! a zwierzynki nie masz?
— Da Bóg będzie... Ale ja tu na drodze, o małom zwierzyny innéj nie napotkał.
— No? a co takiego? — spytał stolnik.
— Co! krótko mówiąc, dobrze, żem sucho wyszedł, cała historya. Jadąc z Czerska, szkapa mi przystała i koło Kociéj Górki na rozstaju przy karczemce stanąłem wytchnąć... Wyjąwszy ja tedy z torby sera i chleba, patrzę, aż jedzie pan Jacenty z Muszyna, sobie konia uwiązał przy płocie, staje. Nuż my gadać i śniadać; kiedy tak bzdurzym, aż tu leci bryczka z Siekierzynka z panem Salerym (tak go szlachta zwała) i tyć staje. My z Jacentym ustąpili się panu z drogi i poszli do izby; aż ru, ru, ru, znów ktoś się wlecze... poznaję konie jegomościne i jakiś jegomość.
— A! pan Tadeusz... no! no! ciekawości! mów tedy, co się stało?
— Zaraz, proszę pana, porządnie powiem, jak się należy. Tylko co jegomościne konie przytrzymały się, a ten pan na bryczce sobie spokojnie siedzi Bogu ducha winien; przysuwa się Wichuła do niego, coś tam mu powiedział, ten jemu, Bóg ich wié, co od siebie chcieli, aż widzę ja, pan Salery jego niby chce za kołnierz chwycić, ten z bryczki i do szabli.
— O!... patrzaj wasan, do szabli!
— Tak! i woła do nas, panowie bracia! prosimy na świadków.