— I cóż to myślicie?
— Nic! to tak sobie! ciemno na dworze, chcemy przyświecić!
— I waćpanu nie wstyd, panie Węgiel, za tego gałgana, za tego przybłędę się ujmować?
— Na czyim wózku jadę, temu piosnkę śpiewam — cicho zawsze odparł Jozafat.
A wtém i inni powyścibiali głowy z okien wołając:
— Na Boga! stolowanie się zajęło! my się podusimy!
— A duście się gałgany — krzyknął Filoktet — duście się! tego nam i potrzeba, a nie, to wyłaźcie do nas i bijcie się, jak przystało na szlachtę, nie na urwisów i rozbójników.
— Bić się, to był czas wprzódy! — rzekł Jozafat — ale kiedy w pięciu skoczyli siekać jednego na gościńcu, niechaj teraz pokutują; zabijcie okna!
To rzekłszy, począł się zabierać do zatarasowania otworów, z których i głosy szlachty i żydów, wzywając litości, się odzywały. Pan Jozafat był jakby głuchy i niemy, dźwigał dyle, kierował Urbanem i Filkiem Ciumperdą, napędzał Bajdurkiewicza, a sam pracował za wszystkich. Wewnątrz słychać było wyłamujących drzwi do sieni i wszyscy w zajazd wybiegli, ale tam choć szerzéj było, dach bez stolowania trzęsioną słomą poszyty, płachtami ognistemi padał na głowy, a dym oddech zabijał. Krzyk się dał słyszeć, jakieś szamotanie, potém cicho...
Karczma płonęła prześlicznie, i dach w oka mgnieniu objęty już opadał, trzeszcząc, tak, że pilnujący odstąpić musieli nieco, by ich zwaliska krokiew i łat nie dosięgły. Dziwiło ich, że żadnego więcéj głosu z wewnątrz nie słyszeli, a gdy ściany gorzeć poczęły, nie dostrzegli ani śladu zamkniętych w budynku, czy to, że ich dym udusił, czy się gdzie przychowali tak zręcznie.
Cicho i tylko drzewo potrzaskuje, okna pękają, opadają belki a płomień żwawy to opadnie ku dołowi, to podniesie się ku górze, jakby śpieszył poźréć prędzéj pastwę swoję.
Pan Węgiel siadł na pniu niedaleko i patrzy spokojnie, jak na dziecinną zabawkę, Filoktet biega dokoła, Bajdurkiewicz krzyczy, a Urban trzeźwi Tadeusza.
— Gdzież się u dyabła podzieli? — spytał wreszcie Filko Ciumperda — nie mogli się tak prędko podusić! niepodobna, żeby nie wołali o ratunek i nie krzyczeli pardon!
— I mnie coś się zdaje, że oni nie musieli się poskwarzyć! — rzekł Węgiel — baczność tylko, oni tu wylezą pewnie jaką dziurą!
— Gdzież-by się u licha skryli?
— Już że tędy nie uciekli, to pewna! — krzyknął Bajdurkiewicz — bo pierwszemu, coby nosa pokazał, kark-bym uciął!
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.