kał pupila niespokojny widocznie. Zaraz odprawił ludzi, chwycił go za rękę i cicho szepnął:
— Mam! mam!
— Co, panie stolniku?
— A żonę, żonę, żonę dla asindzieja, ut sic!
Tadeusz smutnie na niego spojrzał i usiadł czekając relacyi.
— Człek czasem szuka, szuka daleko a pod nosem nie widzi — mówił pan Kornikowski — właśnie o dwie mile nie daléj, w Smarzewie, jest panienka, jakiéj nam potrzeba.
— A nie będzie tam jak z kasztelanką?
— Nie mów mi waść o tym głupcu wojewodzie, wszyscy ci magnaci nowéj kreacyi, to trutnie i pęcherze nadęte... To zupełnie co innego, szlachecka córka, ale doszedłem, że to szlachta godna Siekierzyńskich... Tarłówna, mosanie, Tarłówna! Wiesz waść, że Tarłowie byli comités, familia wielka! Mówią, że wygaśli, ale jako żywo, jest odłam téj rodziny... Tarło, ojciec mojéj panny, mieszkał w Smarzewie, miał pięciu chłopów, umarł i zostawił trzy córki, trzy Tarłówny! Wystaw sobie, żywa dusza i oni sami nie wiedzą co znaczą, a to szlachta, a nawet imieniem magnaci... Panienka nie tak bardzo młoda, lat dwadzieścia pięć, druga dwadzieścia i trzy, trzecia dwadzieścia, wszystkie gładkie i gospodynie wielkie... Starszą oczywiście wziąć potrzeba, bo młodszéj przed nią nie wydadzą, taki zwyczaj i święty zwyczaj, nie ma co mówić.
— Ale, panie stolniku!
— Co to za ale? Uboga? hę? Znajdź-że sobie bogatą, ale Tarłówna! ha! Tarłówny na drodze nie znaléźć! raritas, precyoz! Nowy lustr i splendor. Więc z południa jedziemy, jużem słówko puścił w ucho matce, rozpatrzysz się i spodziewam się, że to pójdzie jak po maśle, tylko mi proszę brać się żwawo...
Długo jeszcze stolnik dawał naukę Tadeuszowi, który uparcie milczał, a posławszy za nowym kontuszem i strojem do Siekierzynka, sam świetnie przybrany, wywiózł pupila nie czekając tego samego dnia do Smarzewa.
My ich uprzedźmy tutaj i zapoznajmy się z panią Tarłową i jéj córkami. Domek ich stał w wiśniowym sadzie na końcu wioski, ubożuchny, schludny, czysty i zdawał się mówić do przejezdnych i gości; — dobrze mi tutaj! — Czyste było podwórko, choć gospodarskie, bo pełne drobiu, płótna, nici, osławione obórkami, stodółkami, chlewkami. Małe to było wszystko, ale czyste, porządne i zewsząd z ładem patrzała zamożność, na jaką stało drobnego szlachcica. Nigdzie złamanego płotu, nigdzie odrapanéj ściany, odartego dachu, kałuży i śmieciska, każde stworzeńko, co się ukazało, tłuściuchne, błyszczące, z pełnemi bokami. — Zdaleka śpiew dolaty-
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.