wał raźny, i jakby zapach szczęścia, szczęścia, co nie patrzy wysoko, nie żąda wiele, a jak zielony bluszcz rozściela się potulne po ziemi.
Wieczorami widziałeś panią Tarłowę, nie starą jeszcze niewiastę, w czepcu białym, w fartuchu, u którego paska ogromny pęk kluczy wisiał, krzątającą się z córkami koło gospodarki. Trzy jéj córki, jak trzy krople wody do siebie podobne, śliczne dziewczęta, choć ich piękność nie bardzo uderzyła stolnika, smukłe były jak topole, rumiane jak jabłka, wesołe jak ptaszki. Kochały matkę nadewszystko na świecie, a tak im było dobrze z nią i przy niéj, że gdy o nie kto się starał, zwykle mówiły z uśmiechem:
— O jeszcze czas! jeszcze czas!
I tak pierwsza Józefa doszła lat dwudziestu pięciu, bo stolnik dobrze wiedział lata, zajrzawszy do metryk dla pewności, dwie drugie dwadzieścia przeszły. Miały dosyć ubogiéj szlachty, co się o nie starała, bo je wszyscy znali, jak były pracowite i poczciwe, ale im tak ciężko rozstać się było z matką. Nawet najstarszéj podobał się podobno niejaki pan Żeligowski, który o nią trzy razy się oświadczał, ale ona go tak prosiła, żeby poczekał, iż się usunął i bywał tylko czasem u nich jak przyjaciel domu.
Rozkosz bo to była patrzéć na to życie spokojne wdowy Tarłowéj i jéj córek, tak ciche, tak jednostajne, tak szczęśliwe! Nigdy tam swaru, nigdy krzyku, nigdy chmurki na czole, a taka pobożność, a z nią takie wesele i pokój duszny! W niedzielę panny z matką idą do kościoła, pobrawszy się pod ręce, gdyby trzy rówieśnice, z książeczkami pod pachą, ubrane czysto a skromnie; idą a na matkę poglądają, to ją która przytrzyma, to jéj książkę weźmie, to osłoni od słońca, to chustką okryje... Stara aż płacze z radości i całuje córki, a one koło niéj jak kurczątka szczebioczą, cisną się, chichoczą... A choć to tylko same kobiety mieszkały i młodzieży nie brakło, która do domku zaglądała, takie tam było życie przykładne, zwyczaje święte, że ktoby co na nie powiedział, byliby go sąsiedzi ukamienowali.
Wdowa już po razy kilka wspominała córkom o zamążpójściu, obawiała się je, broń Boże śmierci, zostawić tak same bez opieki sierotami na świecie; ale żadnéj nie zamarzyło się jeszcze inne nad domowe szczęście, żadna nie chciała opuścić matki. Płakała wdowa, lecz zmuszać nie miała siły, a tak była im wdzięczna za przywiązanie. Gdy stolnik nadmienił jéj o Siekierzyńskim, zamożnym posiadaczu pięknéj wioski, nic na to nie odpowiedziała, prosiła tylko, żeby przyjechał, myślała, że się podobać potrafi któréj z córek. Ale Tadeusz mimo wszystkiego, co miał za sobą, tak był nieśmiały wobec kobiet, tak chmurny zawsze i smutny a obojętny, że nie łatwo mógł któréj wpaść w oko. Jakoś ku wieczorowi wtoczyła się
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.