Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/164

Ta strona została uwierzytelniona.

Wiem, że siadając do nowéj powieści, zawczasu mi się nad jéj losem serce ściska... nie dziw... serce to ojcowskie... Któżby zabolał, jeśli nie on?
Na kilkuset czytelników, ilu ją zrozumié? ilu dokończy, ilu zapamięta! Zapomina się rzeczywistość, cóż dopiéro to, co zowiemy zmyśleniem? Nie rozumiemy otaczającego świata, jakże wymagać, iżbyśmy wszyscy powieść zrozumieli i poszli do jéj głębi po ostatnie słowo??
I tak téż smutno siąść pisać, jak u kolebki nowonarodzonego myśléć o jego przyszłości: oko i serce widzi w niéj zaraz trumienkę... z poza pieluch wygląda już róg całunu, w chrzcie jest zadatek ostatniego pomazania...
Ale do czegoż te lamentacye nad trochą zamazanego papieru? spytacie... A! dla was to tylko zbrukana kartka, dla mnie to żywota cząstka, którą rzucić muszę na pożarcie obojętności, znużeniu, znudzeniu i kapryśnym wymaganiom strasznego nieznajomego, co się słuchaczem nazywa!! I boleję dlatego tak głośno, tak śmiesznie może, żebym u was litość wyprosił, żebyście nie sądzili, że siadam chłodny, powtarzać to, com tysiąc razy powiedział, dlatego tylko, że mi nakładca zażądał zbrukanego papieru, że nie mam, lub nie umiem robić co innego! Przy każdych urodzinach nowéj powieści, ja-m tak smutny i tak przejęty, choć wam się zdaje może, czytając, że ją wysnuwam śmiejąc się i z was i z siebie. Są może szczęśliwi, którym rzucenie w świat cząstki swéj duszy niewiele kosztuje; lecz ja-bym pragnął wzbudzić w was wiarę, że inaczéj z tym podarkiem przychodzę; że nie pierwszą lepszą myśl, podniesioną na gościńcu, którym wszyscy się snują, rzucam wam obojętnie na karmią, ale surowiéj pojmując obowiązek choćby powieścio-pisarza, widzę w nim coś więcéj nad stan skoczka na linie lub kuglarza; chciałbym, żebyście choć trochę serca i duszy dali tam, gdzie ja całe serce i duszę wylewam...
Jeszcze słowo... jeszcze maluczkie tłómaczenie... a otworzę drzwi, podniosę zasłonę i poproszę was do środka...
Raz, dawno już temu... przechadzałem się zamyślony po bibliotece Horodeckiéj, dziś pustéj i myszom podobno za plac igraszki służącéj, naówczas jeszcze ożywionéj duchem tego, co ją składał, co się nią cieszył jak dzieckiem swojém, bo innych nie miał dzieci! Przewracałem z kolei druki i rękopisma, zadumywając się długiemi godzinami, to nad wierszem poety, to nad sławną i kraszoną głoską miniaturzysty, jakiegoś mnicha XII lub XIII wieku, umiejącego zawczasu odgadnąć sztukę, jaką późniejsze stworzyły wieki; w téj przechadzce po bibliotece, która nieraz całe mi dnie zajmowała, dostarczając pokarmu marzeniom na lata całe, wpadłem z kolei na