Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

Zresztą, mniejsza o gospodę, w jakim celu z takim szafunkiem cegły postawioną została, mniejsza o jéj znaczenie, przystąpmy już do tego, co się w niéj działo w roku... którego nie powiemy, dość, że 18...
Było to w lecie, przed wieczorem; drugi już dzień przestankami lał i kropił deszcz, który nietylko utrudnił podróż i rozkwasił grobelki, ale nieznośnie dokuczać musiał podróżnym. Chmury z zachodu wysuwały się zrazu jedna po drugiéj bez przestanku, czarne, szare, płowe, i leciały na wschód, gnane jakąś siłą przeważną, która im nakrótko tylko wstrzymać się dozwoliła i pasmami kroplistego deszczu oblewać ziemię spieczoną. Po krótkiéj, ale gwałtownéj burzy, która długą przerwała suszę, niebo się zasępiło, jak w jesieni, powietrze ochłodło, jakby gdzieś obfite spadły grady i ulewa naprzemiany z drobnym kapuśniaczkiem dokuczała tym, którym niedawno równie dopiekła zbyt przedłużona susza.
Przed karczmą, którąśmy wspomnieli, stały fury wieśniacze z końmi pookrywanemi staremi świtami, cierpliwie znoszącemi kąpiel wcale niepotrzebną, kilku chłopków w workach na głowie leniwie kręciło się koło wozów, była i buda żydowska płótnem obciągnięta, z któréj, tylko co zlazł woźnica dla zapalenia fajki, i biedka jakiegoś posłańca wysłanego w pilnym interesie, ale nie mającego ochoty narażać się na deszcz powiększający się ku wieczorowi, i koń osiodłany żydka i dosyć podróżnych, ba, nawet, choć słońce nierychło zajść miało, już w jednéj z izdebek gospody siedział sobie podróżny, którego wózek niepoczesny z parą tłustych, ale drobnych koni, schronił się pod dach gościnny.
Był to młody człowiek, którego przymuszony spoczynek dosyć niecierpliwić musiał, bo chodził od okna do okna, wyglądał za wrota, przypatrywał się niebu, przysłuchiwał wiatrowi, i nie mogąc nic dobrego wywróżyć ze znaków meteorologicznych, upornie niepogodę zwiastujących, zżymał ramionami i potrząsał głową. W tym podróżnym, którego łapiemy tak niegrzecznie na drodze między Włodzimierzem i Uściługiem, nie było nic bardzo zastanawiającego. Był to młody mężczyzna, lat około trzydziestu miéć mogący, ledwie średniego wzrostu, dosyć silnie zbudowany, ale nie otyły, muskularnéj budowy, którego strój zdradzał położenie w świecie z ubóstwem graniczące. Pomimo wyszarzanéj burki, starego, czarnego na wszystkie guziki zapiętego surduciny i niewytwornego ubrania, było w nim jednak coś tak szlachetnego i niepowszedniego, że w tłumie ściągnąłby oko i kazał się domyślać, jakim trafem upadł tak nisko. Twarz jego, choć nadzwyczaj opalona i czarna, ale pełna świeżości, zdrowia i siły, zastanawiała nietyle rysami, co wyrazem. Malowało się na niéj to uczucie spokoju i ufności w siebie, które przysto