Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/175

Ta strona została skorygowana.

nikt z nas nie pytał drugiego, skąd przychodzi, z pod strzechy słomianéj, czy blachą krytego pałacu; nikt z nas nie sięgał ciekawie poza chwilę obecną w przeszłość i przyszłość swoję i braterską, znaliśmy się, kochali, dzielili wszystkiém, nie potrzebując ani imienia, ani tytułu, ani spowiedzi, by oddać z piersi wyskakujące serce. Ciż sami, podstarzawszy na innym świecie, gdy namulane dłonie ścisnąć nam przyjdzie, i westchnąć razem do przeszłości, już pragniemy wiedziéć, kto jesteśmy, już niepokoi nas jutro cudze i nasze, to cośmy przeżyli, brzemiona dawne i nowe, już chcielibyśmy wcisnąć się do duszy, zajrzéć do głębi tych, których kochamy: już smutniejsi pytamy się jedni drugich, z jakiego jesteśmy świata!
A! bo wśród jednéj ludzkości ileż to światów udzielnych, niedostępnych, odgrodzonych, poprzedzielanych od siebie!! A wśród nich dwa główne światy, patrzące na się okiem nieufném, z jednéj strony z pogardą, z drugiéj z zazdrością. Jest to świat bogatych i ubogich, świat tych, co się bawią i tych, co pracują, dwa obozy, dwa zastępy, któreby wspólnemi siłami dźwigać powinno brzemię przyszłości, a nie chcą sobie podać serc i ręki do uścisku. Z obu stron jest wina wielka; jedni zazdroszczą szczęścia, które wymarzyli sami, drudzy mają się za coś wybranego, dlatego, że nie pojmują swoich obowiązków i do formy zbyteczną przywiązali wartość, śmiejąc się z grubijaństwa, gdzie uwielbiaćby należało serce, gardząc powierzchnią, gdzie głąb’ ze szczerego złota pokrywa szorstka skorupa. Z obu, tak, z obu stron wina wspólna i omyłka nie darowana.
Tych to dwóch światów przedstawiciele, Julian i Aleksy, dawniéj towarzysze na akademickiéj ławie, dziś już prawie obcy, spotkali się trafem w téj gospodzie na gościńcu, którędy zarówno wszystkich pędził los do nieznanych celów. W pierwszéj chwili gorąco przypomniały się im obu dawne czasy braterstwa i w poczciwém zapomnieniu społecznych warunków życia, podali sobie dłonie ze łzą w oku; ale gdy ochłonęli, oba poczęli mniéj ufnym mierzyć się wzrokiem, i pierwszy raz w życiu postrzegli, jaka ich przestrzeń dzieli od siebie.
Wykwintny strój Juliana, jego niewieścia twarzyczka, burka przemokła i ogorzała twarz Aleksego, uderzyły ich nawzajem i pierwszy, uboższy, cofnął się od starego przyjaciela. Nie uszło to bacznego oka Juliana, który i z rozmowy wniósł, że towarzysz dawny już się jak wprzód za równego mu nie uważał, i zabolał. Dotąd ani jeden ani drugi nie wiedzieli nic o sobie, prócz, że byli ze stron jednych, z jednego ukochanego kątka kraju, że ten był bogatym, ów ubogim; na myśl im nie przyszło głębiéj zajrzéć w siebie; dziś, gdy