nikom naszym, surowo téż obchodził się z panią Janową; oba zaczęli się mieszać do jéj dzieci, objęli zarząd fortuny i nieznacznie przyszło do wyraźnego powaśnienia między nią a opiekunami...
Pani była jeszcze młodą i piękną bardzo, majątek jéj znaczny nie ucierpiał był wiele, owszem zarządem dobrym przybyło mu wartości; bracia zmarłego w ciągłéj byli obawie, aby za mąż nie poszła, i przyczynili się posądzeniami swemi do przyśpieszenia nowego związku.
Zjawił się w okolicy dawny wojskowy francuski, potém pułkownik dymisyonowany rosyjski, niejaki Delrio, który za lat młodszych widywał pannę Teklę w Warszawie. Przypadkiem przypomnieli się sobie i piękny, acz trochę niemłody pułkownik zaczął często bywać i przesiadywać w Karlinie. Karlińscy natychmiast zastraszywszy się, jęli robić wymówki bratowéj, na które ona ostro im odpowiedziała.
Delrio tymczasem pokochał się we dworze, a biedna Tekla, któréj życie przeszłe było tak ciężkie, uczuła także bicie serca na wspomnienie młodości. Sądzę, że i bracia podejrzliwi, samém odradzaniem rozjątrzyli ją do tego stopnia, że gdy się pułkownik oświadczył, bez wahania podała mu rękę, aby na przekór im zrobić. Nie zastanowiła się nad losem dzieci, ale téż wielkiego do nich nie miała przywiązania; dla niéj były to przedewszystkiém potomki nienawistnego jéj człowieka, który gwałtem chwyciwszy ją, zatruł jéj młodość i odebrał najpiękniejsze lata życia.
Jak tylko wieść gruchnęła, że wdowa zamąż wychodzi, opiekunowie małoletnich przybiegli z fukiem i groźbą do bratowéj, ale znaleźli ją chłodną, pewną siebie i nieprzełamaną w postanowieniu. Odpowiedziała im zimno, że istotnie za mąż wychodzi, a na ofuknienie się ich, że jéj dzieci odbiorą, zrzekła się ich natychmiast dobrowolnie.
— Nie jestem ani godną, ani namaszczoną do wychowania tak wielkiego rodu potomków — odezwała się z uśmiechem — chętnie ich los złożę w ręce wasze spokojna; acz nieprzyjaźni mnie, wiem, że czuwać będziecie nad dziećmi brata... Matki im nie zastąpicie, ale oddacie ojca...
Z również chłodną krwią, chorążycowa zrzekła się zaraz połowy majętności swojéj na rzecz dzieci, drugą zostawując dla siebie. Ale napróżno były perswazye, prośby, uwagi, zaklęcia obu braci, szczególniéj pana Pawła, który z wielu względów przypominał nieboszczyka Jana i dlatego może najmniéj miał łaski u wdowy; nie odpowiedziała nic, nie sprzeczała się, ruszyła ramionami, wyszła i w ośm niedziel po roku żałoby, ślub jéj z pułkownikiem Delrio odbył się przy kilku świadkach.
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.