ganie znowu, poganie niebezpieczniejsi daleko od tych, których nawracali apostołowie słowem, a męczennicy krwią przelaną, zrzekamy się prawdy dla fałszu, którego widząc znikomość, smakujemy w jego słodyczy...
Niektóre z tych myśli przesunęły się przez głowę Aleksemu, a Julian rozruszać go i rozweselić nie umiał, sam téż nie bardzo będąc spokojny, oddać się nie mógł przyjacielowi, co chwila przypominając matkę, do któréj posyłał bezustanku.
Było już około dziesiątéj; rozmowa nie szła między trzema panami; cisza panowała w pokoju. Aleksy siedział z głową spuszczoną, gdy szmer w progu, szelest sukni kobiecéj, obudził go z zamyślenia i prawie przestraszył. Podniósł oczy i ujrzał przed sobą najniespodziewańsze zjawisko — kobietę przedziwnéj piękności... porwał się z krzesła i stanął osłupiały niemal z podziwu i zachwycenia. Łatwo mu się było domyśléć, że to była Anna, siostra Juliana, przychodząca z uwiadomieniem o przebudzeniu matki; gdyby podobieństwo rysów nie zdradzało pokrewieństwa, szlachetność i poetyczność téj postaci panią-by w niéj uznać kazała...
Anna o rok starszą była od brata, ale zdawała się prawie młodszą od niego, tak dziewiczy był wyraz jéj twarzyczki, tak życie nic się jeszcze tysiącem swych boleści nie wypiętnowało na jéj anielskiém obliczu, oblaném aureolą spokoju.
Rysy miała rodowe Karlińskich: oczy czarne, nos prześliczny, prosty, malutki, a tuż przy nim usta uśmiechnięte smutno, dziecinnego prawie wyrazu, naiwności pełne. Owal twarzy nieco długi, przypominał stare, włoskiéj szkoły przedrafaelowskiéj madony; brak mu było barwy, marmurowa jednostajna pokrywała go bladość, ale jak z nią było jéj pięknie! Ciemne jéj włosy nie były jednak czarne, orzechowe raczéj, brwi i rzęsy daleko miała silniejszéj barwy, ale warkocz obfity pochylał nieco na ramię obciążoną głowę, a w połyskach jego, jak w bronzie starym, przebijało się złoto. Jak Julian, Anna była istotą, którą lada silniejszy powiew wiatru mógł zda się rozwiać w powietrzu, i to co w mężczyźnie słabością było, w niéj stawało się wdziękiem, który ją zbliżał do ideałów poety. Brakło jéj tylko dwóch lekkich skrzydełek, by uleciała z uśmiechem do niebios, w które patrzała z tęsknotą.
Może sieroctwo, którego doznała w dniach przedzielających dzieciństwo od młodości, sieroctwo dziwne, bo mając matkę nigdy na dłużéj przytulić się pod jéj skrzydła nie mogła, nadało jéj wyraz smutku i rezygnacyi cichéj, spokojnéj, pokornéj, który zdawał się najwłaściwszy omglonéj i powietrznéj postaci, ledwie stopami dotykającéj ziemi. Trudno ją było pojąć wesołą; nigdy téż nią nie była, ale i smutek jéj nie był frasunkiem ziemskim, znudzeniem, zniechę-
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/204
Ta strona została uwierzytelniona.