Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

zwalała pobratać się z Julianem, ku któremu ciągnie go serce... i smutno... smutniéj niż kiedy. Wszystkie pragnienia młodości, które był przybił pracą i milczéć im kazał, podniosły głosy wrzawliwe... Ale otóż i Żerby i słomiana strzecha i ciężka rzeczywistość... Aleksy otrząsł się, wymężniał, przypomniał sobie obowiązki, uspokoił.
Drobna napozór okoliczność przyczyniła się także do oderwania go niebezpiecznemu marzeniu. Parfen, który z nim jechał, w miarę zbliżania się do domu tak weselał, tak się rozpromieniał i rozgadywał, nie mogąc już uczuć swoich w sobie powstrzymać, że i swego pana rozruszać potrafił. Był on z Aleksym na stopie przyzwoitéj poufałości; pan nie bronił mu nigdy być człowiekiem i myśli swojéj wyrażać głośno, to téż i teraz chłopak zobaczywszy Żerby, popędzając koniki, dał panu naukę mimowolnie, spowiadając się z tego, co widział w Karlinie.
— Ot i Żerby nasze — zawołał — no! chwała Bogu... a to nigdzie tak, jak w domu, proszę pana... E! mnie się tam nie podobało...
— Czemuż ci się nie podobało?
— Albo ja wiem — odparł Parfen, ruszając ramionami — u nas lepiéj!... Tam to wielkie państwo... aż strach... i dobrzy słyszę panowie, ale to ludzi nie widzi i nie rozumie, do nich nie dostąpić; ot sam gadałem z gospodarzem ze wsi, co trzy dni stoi w bramie, chcąc pana zobaczyć i z nim pogadać... A cóż! pan go pewnie odeśle do komisarza, a komisarz do ekonoma, na którego przyszedł się skarżyć... A te lokaje, to gorzéj panów; ledwie to siermięgę zrzuciło, już lacha udaje, ta i gorzéj pana się dmie... U nas dwór i wieś, to jakby jedno, a tu w zamku inszy naród... ani pogadać z niemi, ani pożalić się... wolę ja Żerby...
Aleksy nic nie odpowiedział, ale głębiéj niż Parfen zrozumiał słowa człowieka, który wrażenia swego nie potrafił wytłómaczyć. W istocie, między tym zamkiem, a wioską, a ludem, między nim, a szlachtą nawet nie było żadnego związku, żadnéj sympatyi, żadnego ze starych węzłów, co ich łączyły; rodzina Karlińskich stanęła przed oczyma jego we właściwém świetle, w odosobnieniu, na które skazywały ją obyczaje, cudzoziemczyzna i ta chorobliwa cywilizacya martwa, co na rozerwaniu z światem otaczającym zasadza wyższość swoję. Ci ludzie byli narodem w narodzie dobrowolnie odosobnionym, kastą żyjącą w kółku własném, obcą wszystkiemu, co się wkoło nich działo i żywot mającą odrębny. A jednak powstali i wyrośli z łona tego ludu, z którym się tak daleko rozeszli na rozstajach życia; byli przewodnikami, wodzami, reprezentantami potrzeb, myślą, mózgiem i prawicą tych, których powolnie się zaparli. Stąd dziwne i fałszywe położenie, stąd nieustanne starcia i uczucia