Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.

czas bracia i matka i stary Kurta wyszli wszyscy przeciwko niemu z niepokojem i radością.
— Cóżeś to tak długo bawił? — zapytała pani Drabicka.
— Zaraz, zaraz, opowiem, gdzie byłem i co mnie wstrzymało — odpowiedział młody człowiek, całując rękę matki, ściskając braci, witając się z psem, który wszystkich rozpychał, o swoję dopominając się cząstkę.
Pani Drabicka, matka Aleksego, była niemłodą już kobietą, na któréj twarzy, dosyć pospolitéj i niepięknéj, praca i strapienia zatarły wszelki wdzięk, jaki miéć mogła w młodości. Wielka tylko energia i siła duszy zachowały się na obliczu pokrytém ogorzelizną i marszczkami. Była to jedna z tych twarzy, które nic nie mówią zrazu, w które się wpatrzéć potrzeba, by w nich charakter wyczytać; których rysy zapominają się łatwo, a całość tkwi jednak w pamięci. Włos już siwiejący otaczał skroń sfałdowaną i żółtą, oczy wielkie, ciemne, miały wiele bystrości i rozumu, całość raczéj surową była niż miłą, ale usta i wyraz ich pełen dobroci, łagodził nieco znaczenie rysów obleczonych smutkiem zarazem i powagą. Nie pociągała ona na pierwszy rzut oka, ani starała się być miłą, ale poznawszy ją bliżéj, wiedziałeś, że na serce jéj rachować było można, czułą téż nie była, ale czuć umiała głęboko. Jak wszyscy prawie ubodzy, w zapasach z losem i ludźmi, nie łatwo wierzyła: pierwszém jéj poruszeniem była może nieufność i obawa, ale gdy raz przemogło się to wrażenie, otwierało się serce miłością chrześcijańską, czynną i wielką.
Kobietę tę potrzeba było znać blisko, widziéć ją codzień, aby ją ocenić; obcy zwykle się na niéj nie poznawali.
W pożyciu codzienném była to przedewszystkiém matka rodziny i gospodyni, niekiedy nawet za surowa, za mało pobłażająca, ale prosto iść umiejąca do celu, który widziała jasno i zdrowo. Gderliwa, gadatliwa, nie pochlebiająca nikomu, robiła sobie nieprzyjaciół słowem zbyt szczerém, a jednak z dobrego pochodzącém serca; obrażona, śmiała się i nie pamiętała urazy, gotowa będąc z pomocą nieprzyjacielowi, ale mu znowu gorzkiéj nie oszczędzając prawdy. Dzieci obawiały się jéj i kochały ją zarazem; zmiędzy nich serce jéj wyróżniało tylko Aleksego, bo na nim dla reszty budowała przyszłość; tu stosunek matki do dziecięcia zmienił się prawie, tak w nim szanowała głowę domu i gospodarza; wszakże jeśli najstarszy pobłądził wedle jéj przekonania, nie wahała się mu powiedziéć, co myślała, nie dobierając wyrazów na obwinięcie potrzebnéj nauki.
Trzej bracia Aleksego, z których najstarszy kończył szkoły, a najmłodszy je poczynał, drobne chłopaki, wychowane surowo i po męsku i do siebie i do niego wszyscy byli podobni. Nie odznaczała ich ani piękność rysów twarzy, ani szlachetność postawy, ale zbudowani byli silnie, zdrowi, weseli i z oczów ich patrzało nieleniwe pojęcie, dobrze wróżąca ciekawość.
— No! gadaj-że, gdzieżeś to bywał, Aleksy? — zawołała pani Drabicka — ja się ciebie jeszcze wczoraj spodziewałam, choć to deszcz lał, aleś ty nie piecuch, żebyś się zląkł, kiedy ci trochę za kołnierz naciecze! A tu dziś bez ciebie poszli kopy rozstawiać, kto wie, co porobią i pszenica przepaść gotowa, jak porośnie!
— Zaraz, zaraz, matuniu — rzekł Aleksy — już do Tywona wstępowałem i na pole pojadę, kazałem sobie konia kulbaczyć... Ludzie wyszli od dawna... niéma się czego obawiać, bierze się na pogodę.
— A, wierz ty téj pogodzie! ja wolę pszenicę w stodole, to pewniejsze... I cóż to ciebie tak wstrzymało?...
— Naprzód jarmark — odpowiedział Aleksy wchodząc do domu — a potém...
— A potém?... — podchwyciła matka.
— Dziwny przypadek!...
— Przypadek! — powtórzyli bracia i matka obstępując Aleksego — miałeś przypadek?...
— Nie wiem jak to nazwać, spotkanie... Zajechałem był nad wieczór do karczmy traktowéj, żeby trochę koniom wypocząć, i choć deszcz lał, mieliśmy z Parfenem ruszać daléj, gdy trafem nadjechał mój dawny znajomy i towarzysz uniwersytecki, pan Julian Karliński.
— Karliński! — wykrzyknęła matka — z Karlina! doprawdy! i cóż?
— Naturalnie, gdyśmy się poznali, nie chciał mnie puścić, musiałem z nim nocować... Tymczasem przyjechał posłaniec, że matka jego...
— Pułkownikowa?
— Tak, pani Delrio, zachorowała; pojechałem po Grebera, zawiozłem go do Karlina i stamtąd dopiéro tu powracam.
Matka bacznie spojrzała w oczy synowi, który się mimowolnie zarumienił, i pokiwała głową.
— Otóż masz! — zawołała, ruszając ramionami — wpadliśmy w tę łapkę, któréj tak długo unikaliśmy... darmo ci odradzałam, żebyś się temu paniczykowi nie przypominał i stosunków nie odnawiał; los chciał inaczéj... Cóż robić! cóż robić! ale to mnie martwi! Pewnie musiał być grzeczny, chwycił Aleksego za serce, ot i gotowa z zamkiem przyjaźń, a to dla nas szlachty ubogiéj nie do rzeczy...
— Moja matuniu — odparł trochę dotknięty wymówkami Ale-