czności względem siebie, nie wahał się Drabickiego za zupełną poczytać nicość.
Rozmowa niesłychanie była trudną, i nie dziw! Świat Karlińskich obcy był całkiem Aleksemu, jego zajęcia dla nich znowu nieznane i niepojęte; nic wspólnego z sobą nie mieli; do zagadnień zaś wyższych, wznioślejszych, do roztrząsania rzeczy, o których Aleksy mógł mówić, bo je znał, ani pora była, ani miejsce. Drabicki nie mógł się objawić, jakim był, czuł się tylko obcym, cierpiał i zdradzał swe nieoswojenie z większym światem; próżno Anna i Pola usiłowały go rozruszać, rozweselić, ożywić, wciągnąć w rozmowę, odpowiadał im tylko półsłówkami i zakłopotaniem, a co gorzéj, z pośpiechu kilka dość śmiesznych wymknęło mu się omyłek. Panny nie rozśmiały się wprawdzie w oczy biednemu Aleksemu, ale spojrzały na siebie zdając się mówić: — Czyż to być może! on, przyjacielem od serca i powiernikiem Juliana!
Nie mniéj może od Aleksego cierpiał Julian, który go także nie poznawał, ale widział przyczynę i niecierpliwił się tylko jego brakiem odwagi, skłopotaniem, próżną chęcią nastrojenia się do towarzystwa, wobec którego powinien się był postawić odrazu jak chłop naddunajski przed cywilizowanym Rzymem.
Nie będziemy powtarzać prób téj rozmowy ciężkiéj, urywanéj, dziwacznéj, która wiekiem się zdawała Aleksemu. Prezes, który był świadkiem jéj prawie milczącym, odszedł nareszcie, pocichu rozpaczając, żeby na coś lepszego wyrosnąć mogła, ale razem niemal z usunięciem się téj postaci, która Drabickiemu imponowała swą dumą i przybraną uroczystością, rozwiązały się jego usta pod promieniem ogrzewającym młodych oczu Anny i Poli.
Tok rozmowy zwrócił się ku wsi, ku jéj przyjemnościom i życia rodzajowi; zaczepiono o większe, ogólniejsze zadania, i Aleksy ośmielił się wreszcie, czém był, pokazać. Nie tyle łagodność i uprzejma grzeczność Anny, co szyderstwo dowcipne, drażniące jéj towarzyszki, dodało mu odwagi. Uśmiech otworzył mu usta... a obie panie postrzegły, że zrzucając nieśmiałość i stając się sobą, człowiek ten przeistoczył się zupełnie.
Julian, troskliwy o przyjaciela, wmieszał się także do ich rozmowy, Anna chwaliła wieś...
— Ja — mówiła — tak ją lubię, że gdyby mnie w mieście przykuto, umarłabym z tęsknoty. Zamiast drzew, mury brudne, zamiast trawnika, bruki, zamiast świt wieśniaczych, łachmany, które zbytek zrzucił na barki nędzy... zamiast woni kwiatów, dymy duszące... i gwar, i szum, i wszystko i wszyscy obcy...
— A ja! — przerwała Pola białe pokazując ząbki i przechylając główkę dziecięcą — ja, choć nie znam, pragnę miasta... nie tyle
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/255
Ta strona została uwierzytelniona.