Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/286

Ta strona została skorygowana.

przyszłości niewierny sługa zmarnotrawił, wydając go dla własnéj fantazyi, kara zasłużona spotkać go musiała...
Julian, przeczuwając, jak dziwnie stryj jego wydać się musi Aleksemu, przygotowywał go niejako do piérwszego spotkania, opowiadając mu o nim to właśnie, cośmy tu powtórzyli, i nie postrzegli się oba, jak przebywszy po najgorszych drogach długie lasów pasmo, wychylili się nareszcie z nich i wjechali w aleję staremi lipami sadzoną, za któréj zielonym szpalerem jeszcze domu spostrzedz nie było można. Z obu stron ulicy rozciągały się pola nie wielkie, poprzerzynane łączkami, zaroślami, łozą, rowami, błotami, a smutny, ale poważny krajobraz przedstawiał dokoła opasaną lasami ciemnemi przestrzeń płaską, na któréj tle wioski dwie szare i kilka omszonych krzyżów się rysowały. Wielka uroczysta cisza pustyni, przerywana tylko świergotem ptastwa i dalekiemi trzód głosami, rozciągała się nad Szurą; w alei już pierwsze żółte liście nadchodzącéj jesieni leżały pod pniami lip starych, droga mało uczęszczana, piaszczysta, ledwie kilką kolejami przerzniętą była. Julian i Aleksy spojrzeli po sobie i oba wysiedli z powozu, pieszo chcąc się zbliżyć do dworu, bo czas był prześliczny do przechadzki. I szli tak zadumani, aż póki się im nareszcie dziedziniec, dwór i otaczające go olchy, klony, sadzawki, zielone topole i czarne świerki nie ukazały. Smutne to było miejsce, coś miało cmentarnego, ale czułeś spokój, jaki tu panować musiał. Przebywszy główny kanał, po starym, długim moście, przybyli ujrzeli naprzód w prawo drewnianą, dawną strukturą wzniesioną prostą kaplicę, któréj czarny krzyż żelazny najwyżéj się podnosił; niczém ona nie była powierzchownie ozdobioną, tylko dwa świerki rosły u wnijścia, a u pni ich wielka, ciężka stała ława dębowa, do któréj przez opuszczony trawnik dziedzińca wiodła wydeptana ścieżka. Wprost był dwór obszerny ale widocznie opuszczony, bo i dach się podpsuł na nim i w wielu oknach łataniny niekształtne zdradzały obojętną rękę, co je porobiła, nie zważając, jak one będą wyglądać. Kilka kominów piętrzyło się nad wysokim dachem, ale od wielu lat nie pobielane, czarno wyglądały od dymów; poza dworem masy drzew wskazywały obszerny, zarosły ogród, starym jeszcze sposobem zasadzony w szpalery i kwatery.
Naprawo były stajnie, nieotynkowane i dosyć niepozorne; wlewo oficyna długa i mało co świeżéj od dworu samego wyglądająca z pozoru. W dziedzińcu pustka, jak wymiótł, ni psa, ni człowieka, ni oznaki życia, tylko przy jedném z okien przyczepiona duża klatka ze szczygłami i kanarkami szczebiotaniem ich się odzywała. Julian i Aleksy napróżno oglądając się, szukali, ktoby ich powitał, wszystko było jak w jednym z owych zaklętych zamków w bajce