twarze weselsze, wytworniejsze ubiory, czoła jaśniejsze, raźniéj uśmiechnięte usta, na ostatku zmienione stroje, rysy przerodzone, puder i peruki opowiadały całe dzieje rodziny i poniekąd kraju! Od niedźwiedzich delij i żelaznych pancerzy do koronek i brylantów — co za przestrzeń ogromna!
Przybyli mieli czas dobrze się rozpatrzyć w ciekawym tym zbiorze, który w zadumę wprawiał Juliana, porównywającego się mimowoli do tych, których żył imieniem, zasługą i majątkiem, sam nic nie zrobiwszy jeszcze; nikt bowiem nie wychodził na ich spotkanie, i ani chód ich żywy, ani głośna rozmowa, nie potrafiły sprowadzić żadnego sługi tego zaklętego dworu. Spojrzeli przez otwarte drzwi w ciemny ogród — i tam nikogo!
— Pójdziemy do księdza Mirejki — rzekł Julian — znam go trochę, bo czasami do nas ze mszą świętą przyjeżdża; on przynajmniéj u siebie być musi, przypominam sobie, że stoi w rogu oficyny...
Wyszli więc z sali i dworu, i przez dziedziniec, na którym jeszcze żywéj duszy nie było, skierowali się w róg oficyny, a zbliżając się ku niéj, zasłyszeli razem ze świergotaniem ptastwa w klatce, od strony ogrodu dochodzący ich śpiew, silną nucony piersią.
Julian poznał głos księdza Mirejki, kapucyna, a wstąpiwszy już na róg oficyny rozeznali nawet, że wesoło nucił godzinki do Niepokalanego Poczęcia. Z korytarzyka śpiew ten wskazał im drzwiczki, przez które wejść mieli, i Julian zapukał, ale go nie rychło posłyszano.
— No! a kto tam z takiemi ceremoniami! a proszę! a proszę...
Drzwi się otwarły i goście weszli do izdebki białéj, malutkiéj, patrzącéj na ogród okienkiem, w któréj nie wiele więcéj było niż w celi kapucyńskiéj. Łóżeczko pokryte prostém sukném, przy niém stolik z brewiarzem i pudełkiem od opłatków, chustka w kraty i tabakierka; stolik drugi, a na nim okulary i kalendarz z rubrycelą; na ścianie Chrystusa w ramach dębowych, u drzwi butel wody i butelka od piwa... W pośrodku, bliżéj okna, siedział ksiądz Mirejko i na klockach, przyrządziwszy sobie krosienka z dwóch krzeseł, wiązał pasek zakonny... Był to mnich wesołéj twarzy, blondyn szpakowaciejący, z bródką rzadką i krótką, z bystremi oczyma szaremi, silny, zdrów i tak stworzony do tego habitu, jakby się w nim urodził. Cały w pocie, bo dzień był gorący, a na śpiew piersi nie żałował, twarz miał rozpromienioną, a po wargach żarcik niewinny i rubaszny zdawał się błąkać. Dość było spojrzéć, by go pokochać i w serce jego, ewangielicznéj miłości pełne, uwierzyć.
— Ho! ho! — zawołał, rzucając klocki, które stukając opadły
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/288
Ta strona została uwierzytelniona.