tak zawsze! kiedy potrzeba, jak wymiótł! Z temi ludźmi wyżyć niepodobna, wstyd zrobią najlepiéj urządzonemu domowi... pomyślą, że żyć nie umiemy! Żadnego! żadnego! ni komu podać, ni komu nakryć! Chryste ukrzyżowany, co ja znoszę! co ja znoszę! to do ran tylko twoich ofiarować można!
Wielki frasunek pani Gończarewskiéj rozśmieszył kapucyna, który ramionami ruszył tylko... poszli do sali i zasiedli w niéj oczekując obiecanéj kawy, a że tymczasem musieli się rozmową zabawiać... i wszyscy czuli jéj potrzebę, jak na złość im jakoś nie szła.
Goście z kapucynem przebąkiwali to o tém to o owém, pan Justyn zaś rozparłszy się i głowę na ręku złożywszy, zadumał milczący. Ksiądz Mirejko kilka razy przechodząc koło niego, ramionami ruszył, nareszcie stanął i zawołał:
— Budzę waćpana...
— W jakim kolorze? — zapytał Justyn.
— W niebieskim, bo asińdziéj o niebieskich marzysz migdałach...
— Delikatna wymówka, a jegomość dobrodziéj chciałbyś, żebym się jak dym po ziemi włóczył?
— Ej, panie Justynie, nie każdy po niebie lata, kto sobie skrzydła przyprawi! Co waszeć wymyślisz, ustawicznie medytując?
— A cóż mam robić lepszego?
— Z waćpanem niéma co gadać — odwrócił się ksiądz Mirejko — otbyś gości zabawił!
Justyn się rozśmiał — i gdyby nie wejście pani Gończarewskiéj, byłby może w dysputę głębszą zaszedł z kapelanem, ale w samę porę zjawiła się na progu ubrana w chustkę bagdadzką, wyraźnie dla gości włożoną, i czepek, innego mniejszego nieco kalibru, ale wytworniejszéj roboty, pani ochmistrzyni, a za nią taca, którą niósł wynaleziony gdzieś rozespany sługus wcale nie po pańsku przyodziany, z serwetą pod pachą i pośpiechem świadczącym, że mu się bura dostać musiała.
Pani Gończarewska, przeszedłszy krokiem drobnym pokój, usiadła twarzą uśmiechnioną do gości i zacierając ręce, poczęła rozmowę od zapytań o Karlin i jego mieszkańców.
— A kawa stygnie! — przestrzegł ksiądz Mirejko — a panowie głodni; kiedy już ten napój Bóg dał na stół, i sucharki z cynamonem widzę, nie próbujże asani dobrodziejka cierpliwości naszéj!
Pani Gończarewska poczęła nalewać, wszyscy się zbliżyli do stolika, gdy w sali od ogrodu poważny i powolny krok dał się słyszéć, zmierzający ku drzwiom pokoju, w którym towarzystwo
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/292
Ta strona została uwierzytelniona.