rzami pozwalał. Jędruś jego i on małego Jędrusia do szaleństwa kochał, uczył go, chodził z nim i do lat niemal szesnastu z rąk nie puszczał. Wkrótce po odesłaniu do szkół Jędrzeja, Dyonizy umarł z tęsknoty, ale duch jego pozostał żyw w piersi wychowańca. Ze zdumieniem postrzeżono w nim, iż jakby dopiéro co z lasu wyszedł, oburzał się i dziwił temu, co innych wcale nie zastanawiało, nie zmilczał zapytany nikomu, gdy szło o prawdę, nie pobłażał, a zgromiony upokarzał się, nie poświęcając przekonania swego. Oddany do wojska, jeszcze za Zygmunta III, z Władysławem królewiczem odbył kilka wypraw i tak się do niego przywiązał, że go już nie odstąpił.
Nie sądźcie jednak, by zbliżywszy się do dworu i pana, postradał tę świętą szorstkość i prawość charakteru, jaką się w młodości odznaczał; pozostały one w całéj swéj mocy i sile, ale świat dziwny z nich zrobił użytek. Jędrzej tak był prawdomowny, nieulękniony i niepoprawiony niczém, że wielkość jego charakteru w oczach zepsutych wydawać się musiała dziwactwem. Królewicz, Kazanowscy, Ossolińscy, Denhoffowie i inni śmieli się, świętokradzcy, z Jędrzeja jak z błazna dworskiego, a że im dawał powód do igraszki, wodzili go z sobą, podżegając jeszcze do wyskoków, które na nich innego nad wesołe i przelotne nie robiły wrażenia. Jędrzej zaś trwał na przykrém stanowisku w tém przekonaniu, że choć sam ucierpiał, słowem i przykładem kiedykolwiek musi uczynić wrażenie i choć jednę ocalić duszę... Narzekał więc, nie zważając na śmiechy — na zepsucie, ostygnienie, zniewieściałość, zbytek, zgubienie z oczów celu wyższego — a choć to w żart obracano, zbić się nie dawał ironią i szyderstwy.
Kilkakroć prawdy gorzkie, które mówił wszystkim, krwią podpisywać musiał, ale i to go nie poprawiło; owszem co chwila wspanialéj rozwijała się ta postać prorocza, potężna, co dla zepsutych swych towarzyszów służyła za pośmiewisko, a dla nas jest olbrzymem zdumiewającym świętością i wielkością niedoścignioną.
Władysław IV już królem zostawszy, a może płacąc Jędrzejowi za to, że go nie słuchał, dał mu urząd oboźnego koronnego i parę starostw; pierwszy przyjął Karliński, sumiennie się gotując spełnić obowiązki, jakie wkładał; drugich został tylko szafarzem, uznawszy się bowiem niegodnym téj nagrody, użył dochodów na zapewnienie chleba ubogiéj szlachcie, ranionym w bojach, zestarzałym i okaleczałym w rycerskiéj sprawie, tułającym się po niewdzięcznéj ziemi, któréj krwią swoją bronili. Sam pozostał nadal przy boku króla i żadna uczta, żadne zgromadzenie nie obeszło się bez niego. Śmiejąc się dopraszano jego sądu o każdéj czynności, i choć go nie posłuchano nigdy, witano żartami i figlem, często od słów jego su-
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/313
Ta strona została uwierzytelniona.