Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/337

Ta strona została uwierzytelniona.

je... Wiele, wiele jest boleści i ofiar, których świat nie widzi i nie zobaczy nigdy... Julian jest w moich oczach taką ofiarą.
— Julian przecie nie skarży się i czuje szczęśliwym — odparł Aleksy — cierpienie, gdyby nawet go dotknęło, nie jestże wielkim środkiem udoskonalenia? Opatrzność daje nam je często jako dar, na którym poznać się nie umiemy.
— I wierz mi pan, że cierpienie ma rozkosz swoję — zawołała Anna — ciche, ukryte, a uświęcone celem jakimś wielkim... Wszystko, co jest, jest dobrze! — dodała uśmiechając się. — Znasz pan położenie nasze, bo jesteś przyjacielem Juliana, nic więc przed nim taić nie będę... i nam Bóg dał naszę miarkę boleści. Mamy matkę i sierotami prawie zostaliśmy sami... mamy brata, nad którym codzień łzę wypłakać potrzeba; w przyszłości nic jaśniejszego nie widzimy dla siebie... a jednak... daj mi pan najświetniejsze losy, z warunkiem, że mnie oderwą z tego środka cierpień, wygnaj mnie z téj ciszy... płakać będę za niemi.
— Bo pani musisz żyć poświęceniem... inaczéj nie pojęłabyś życia.
— Ja? alboż się to może nazwać ofiarą? Ja tak jestem szczęśliwa, serce tak mi płaci za wszystko! tak mi dobrze! tak błogo!
Anna wzniosła oczy w niebo...
— Stryj Atanazy — dodała powoli — uczynił mnie optymistką; przywykłam widziéć na świecie wszystko dobrém, zasłużoném, sprawiedliwém... nawet to, na co my ślepi bolejem czasami...
— I tak jest! — zawołał Aleksy. — Świat widziany poludzku niepojętym się wydaje; uleciawszy nadeń, postrzegamy dopiéro, jak logicznie na nim rozwija się wszystko, jak te ogromy porusza Sprawiedliwość i Opatrzność.
— Więc i pan nie mieniałbyś losu swojego na inny? — spytała Anna, spoglądając na Aleksego.
— Nie — rzekł Aleksy — choć na pozór mógłbym, miałbym prawo tego pożądać. Przyznam się pani, że zrazu inaczéj osnuwszy sobie życie, zżymałem się trochę na ciężkie obowiązki, w jakie od losu zostałem przykuty; ale dziś uspokojony, widzę, że to, co mi się zdawało moim tylko udziałem, jest dolą wszystkich...
Mówili tak pocichu, a poza niemi Julian i Pola szli obok siebie z drugą rozmową, niemą, cichą, a stokroć gorętszą. Zły to już znak, gdy dwoje młodych zbliżając się do siebie, nie wiedzą, co mówić z sobą, gdy oczy ich unikając się spotykają, usta drżą, a każde słówko wyrzeczone przestrasza, gdy szukają czegoś obojętnego i znaléźć nie mogą. Bo nic téż już wówczas obojętném nie będzie dla nich: zaczną mówić o ludziach, a mówić będą o sobie, zwrócą się do źdźbła trawy, do chmury, do deszczu i pogody, i najpospo-