piędź nad ziemię się wznosiły, a ogromny, spiczasty, czarny dach widoczniejszy był z daleka od ścian samych; przybudówki, podpory, dyle w różnych kierunkach opasujące je, dziwnie się bardzo wydawały, ale za to miał dwór ów jakąś minę poważną, niby zgrzybiałego starca w staroświeckiém rozpartego krześle i otoczonego wnuczęty. Wnuczęta przedstawiały wspomniane podpory, dyle i belki popodstawiane ze wszystkich stron pod chylące się i wypaczone ściany. Dach niegdyś na dwie kondygnacye, tak osobliwszym sposobem pogarbił się, powychylał, połamał, a z gontów w skromniejszą i to już porosłą mchem przeszedł słomę, że cudem zdaje się trzymał jeszcze na téj budowie. Okna poddasza oprawne w drewniane wyrabiane wystawki, schylały się jedno, jakby przychodzącym pokornie kłaniało, drugie na wznak padając. Żadne drzwi wewnątrz nie zamykały się szczelnie i łatwo; jedne podpiłowywać musiano co lato, drugie sztukować co zima. Podłogi uchylały się pod nogami tak dziwnie, jakby je sztukmistrz na postrach gościom na sprężynach poukładał. Stare, ogromne piece kaflowe niebieskie i zielone, reperowane cegłą i gliną, straciły także kształty pierwotne i podostawały niepotrzebnych brzuchów i garbów. Ale za to jak ślicznie rosły dokoła zamaszysto i bujno podnoszące się stare lipy, świerki, jabłonie i grusze! ile cieniu było w ogrodzie!
Wewnątrz domostwa ciemnego od otaczających je drzew i krzewów, od zniżenia ścian, wilgotnego i smutnego, czułeś wszedłszy ów zapach ruiny, owę woń ubóstwa zbutwiałą i przegniłą, która w starych budynkach jest zwiastunem upadku — swędem trupa. Ponuro wyglądały izby puste, zimne, milczące i po większéj części nagie; budowała je zamożność, zamieszkał niedostatek.
Za każdym przechodzącym wlokło się podrzeźniające kroki jego echo, z szatańskiém naigrawaniem powtarzając długo i przeciągle jego stąpanie. Wiatr świszczał nieustannie po kominach i jęczał w piecach, dzwoniły szyby okienek za najmniejszym wiatru powiewem, a w czasie burzy trząsł się dom cały, jakby się lękał zawalić. W ogromnéj sieni z tych jeszcze czasów pozostałéj, kiedy panowie szlachta przyjeżdżali z licznym orszakiem pachołków co ją napełniał, stały jakieś próżne i porozbijane skrzynie, połamane sprzęty, wisiały łachmany malowanego płótna, a parawan szary, kulawy, szeroko rozpościerał napróżno ramiona, by je ukryć przed wchodzącym. W pierwszéj izbie nalewo, niegdyś najporządniejszéj, sufit płótnem podbity, szczury i myszy ścieląc gniazda, poociągały jak worki; w dwóch czy trzech miejscach rozdarły płótno i czarna dziura zdawała się okiem ciekawém zaglądać na pustą komnatę. Jedno okno nadbite wiecznie zasłonione było okiennicą, przez któréj serduszko tylko wciskał się chorowity światła promień przez mi-
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.