sterną siatkę pajęczyny; drugie calsze ale skrzywione w spróchniałych ramach, miało szybki drobne bez koloru, zbielałe i jakby mgłą zaszłe. Kanapa odarta, stół chwiejący się i kilka krzeseł różnych wielkości, wybicia i kształtów rozpierzchłe po izbie stały bez życia, bez związku. Wielki komin przy piecu zamurowany był i zabielony, stała w nim tylko beczułka octu i butel bibułą przytknięty. W rogu u drzwi stara szafa pusta z poodmykanemi drzwiczkami, ukazywała głodne i zbrukano wnętrze, na którego jednéj półce walał się talerz stłuczony. Pająk zasnuwał kąty, a myszy wcześnie gospodarzyły przechodząc z dziury do dziury wśród białego dnia. Na ścianie wisiało ogromne owo drzewo gienealogiczne w czarnych ramach, ale krzywo, na długim sznurku, jakby co chwila oberwać się miało i upaść. Z całego malowania tylko kilka jaśniejszych miejsc zbroi rycerza świeciło się jeszcze, resztę muchy zapstrzyły i pył zasunął gruby. Dwóch czy trzech przodków co najcalszych, bo podarte portrety wysłano na przeciwek, z poważnemi minami, podgolonemi czuprynami, ręką w bok lub na orężu opartą, dziwowali się nędzy, która ich otaczała. Znać było po ich twarzach, że za innych żyli czasów, że lepiéj im było i zamożniéj. Jeden pan cześnik zwłaszcza, któremu dziwna plama koło gęby nadawała wyraz szyderski, przerażający, miał minę jakby chciał skoczyć i ryknąć zapytaniem: jakiém prawem śmiecie być ubodzy, potomkowie moi? Drugi był chmurny i poważny, jakby dumał, co poradzić; trzeci zdawał się gromić, a zapchnięta w ciemniejszy kąt matrona we wdowim stroju, z książką i paciorkami modliła się... modliła już sto lat napróżno za powodzenie prawnuków.
Cóż powiedzieć o innych izbach, kiedy taką była najporządniejsza? Z dużego domu kilka tylko zajmował skarbnikowicz czerski z żoną, synkiem i nieliczną czeladzią; reszta służyła za składy rzeczy, których składać już nie było warto, za kurniki, drewutnie i schronienie nocnych strachów, które tu na rachunek przodków chodziły, niepokojąc gospodynie i chłopców. Wszędzie taż sama panowała dezolacya, zrujnowanie i smutne opuszczenie; a najzaciszniejszy pokój skarbnikowiczowstwa winien był swe przymioty odwrócenia od wiatru, osłonie drzew i zapadnięciu w ziemię. Broń Boże ulewy, nie było kąta, gdzieby misek, hładyszek, necułek i garnków podstawiać nie potrzeba było; a z sieni często wynoszono wodę cebrami, gdy się jéj z podwórza obficie nalało.
Taki to był dwór pana Longina-Sobiesława Siekierzyńskiego, z którego ubóstwa a dumy ośmielał się szydzić i drwinki sobie stroić pan Wichuła, nabywca części Siekierzynka i sąsiad o miedzę, a co za tém idzie, nieprzyjaciel. Ale żadne w świecie żarty i szyderstwa nie mogły upokorzyć człowieka tak pewnego swojéj wielkości,
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/36
Ta strona została uwierzytelniona.