czemu. Zewnątrz chata odznaczała się tylko porządniejszą budową, rozległością większą i starannością utrzymania, wewnątrz trochę od pospolitych była odmienną. Hrabia miał wlewo izbę z alkierzem, wprawo była kuchnia i czeladnia; w sieni kręciły się kury, karmny wieprzaczek, kilka gęsi i para indyków. Naprzeciwko, Junosza swoje izby urządził wedle myśli, jaka nowemu życiu przewodniczyła; wyrzekł się nawet pamiątek przeszłości dla prostoty, chorował widocznie na Dyogenesa i codzień jakąś czarkę odrzucał, żeby mu nie ciężyła, dłonią własną zastępując wszystko.
Ulubioném jego czytaniem był manuał Epikteta... i kilka ksiąg łacińskich filozoficznych, jak Cyceron i Seneka. Moralność jego zależała przedewszystkiém na zupełném oderwaniu się i oswobodzeniu od świata.
— To, co my mamy — mawiał często — pozornie naszém jest tylko; myśmy niewolnikami mienia a nie ono własnością naszą; przywiązujemy się, by cierpiéć, krępujemy do ziemi i marności, to też codzień malejem i więcéj zależni jesteśmy.
Na tém budując nową życia swojego teoryę, Junosza odepchnął wszystko, co go więzić mogło, i starał się obchodzić nieodzowném. System jego może był ciasny i brak mu było wypełniających go zasad chrześcijańskich, na których staremu wychowańcowi XVIII wieku zbywało; ale wytrwałość żelazna, z jaką wprowadził go w życie własne i spełniał na sobie, dowodziła silnego charakteru tém więcéj, że hrabia przywykły był i zepsuty przeszłością zbytku i przepychu.
W mieszkaniu jego nic prócz prostych ław i stołu, łóżko potrząśnięte sianem, przykryte grubą bielizną, strzelb parę, torba i odartych książek kilka. Dwa stare brytany wylegiwały się na prostéj sosnowéj podłodze pierwszéj izby. Nie wiem, jakim przypadkiem zastał go Aleksy; stary wyszedł do progu i podał mu szeroką, namuloną dłoń swoję.
— Otóż to gość poczciwy, chaty się mojéj nie boi — rzekł hrabia uśmiechając się. — No, siadaj, proszę, i spocznij... Choć nie mam zwyczaju przywiązywać się do nikogo, bo wszelkie przywiązanie niewolą i cierpieniem grozi, ale ciebie, mój Aleksy, prawie kocham... a szacuję wyżéj wielu!
Tych słów kilka były wielką pochwałą w ustach oszczędnego starca, który chętniéj naganiał niżeli oddawał sprawiedliwość. Dobre serce pokrywało się w nim umyślnie przywdzianą szorstką powłoką.
— No! ale cóż cię sprowadza, bo to darmo — rzekł, nie przy-
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/365
Ta strona została uwierzytelniona.