Aleksy przychodził codzień razy kilka, zaczynał, od zabawy, potém nieznacznie próbował nauki i rzucał ją i powracać do niéj musiał, długo, nim potrafił zaszczepić w umyśle ociężałym pierwszą ideę tego, ku czemu poprowadzić go pragnął. Jakim cudem się to stało, że Emil nie zraził się, nie obrzydził go sobie, owszem pokochał i przywiązał się do niego, nie wiem. Anna, która nic o tém wszystkiém nie wiedziała, jak Julian, bo książki nawet posprowadzane starannie taił przed niemi Aleksy, dziwiła się tylko i tém większą czuła przyjaźń dla obcego przybysza, który tak umiał zaskarbić sobie serca wszystkich. Szczęściem dla Drabickiego, zdrowie Emila znacznie i nadspodziewanie się poprawiło; doktor Greber przypisywał to swojéj metodzie leczenia i jakiemuś specyfikowi, ale w istocie łaska boża, siły młodości, starania Aleksego czuwającego nad biednym głuchoniemym, sprawiły to bez leków Grebera, które najczęściéj szły za okno.
Emil począł chodzić o swojéj sile, napady słabości stały się coraz rzadsze, ustały wreszcie niemal całkowicie i twarz nawet głuchoniemego nabrała nowego jakiegoś wyrazu. Myśl rozbudzona zaraz się wypiętnowała na oczach, w ustach i czole; uśmiech był inny, inne wejrzenie, ruch oznajmował wolę i jakąś pamięć na siebie. Anna cieszyła się, nie wiedząc, czemu to przypisać i pod obłoki wynosząc Grebera, nie postrzegła nawet, ile była winna Aleksemu. Ten w ciszy pracował i stary tylko sługa był niemym świadkiem, ile trudu kosztowało go zdobycie na biednym Emilu pierwszéj iskry pojęcia. Zdawało się nawet, że głuchoniemy jakby przeczuł, czy zrozumiał życzenie Aleksego utajenia się z dziełem swojém do czasu, przed Anną nie wydawał się z tém wcale. Już pierwsze znaki wymieniali pomiędzy sobą, a Emil wobec brata i siostry nie powtórzył ich ani razu, czułym był tylko dla Aleksego i tęsknił za nim jak pieszczone zwierzątko domowe...
Prawie cudu dokazawszy, Drabicki nim się pocieszał wewnętrznie przy pracy niewdzięcznéj i uśmiech Anny łagodny, poważny, niewinny, błysk oczów Emila witającego go wyciągnionemi rękoma, płacił mu za obojętność codzień większą Juliana, którego stara przyjaźń codzień się stawała mniéj wywnętrzającą, codzień chłodniejszą. Mimowolnie stosunek ich do siebie zmieniał się, a namiętna miłość do Poli, któréj pobłażać nie mógł Aleksy, oddalała od niego Juliana, codzień gwałtowniéj rzucającego się w otchłań nierozwikłanéj intrygi... Drabicki drżał patrząc, rzucał czasem słowo, ale skutecznie na to poradzić nie mógł.
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/378
Ta strona została uwierzytelniona.