Tak minęły jesień i zima, nadeszła wiosna zawsze nowa i wdzięczna i ten sam wpływ wywierająca na uczucia, jakim ożywia niemą przyrodę i wszystko, co żyje na ziemi. Rozwinęły się drzewa, zaśpiewały ptaki, otwarły serca i znowu jeden akt wiekuistego dramatu odgrywać się począł na scenie, przez którą już przeszły tysiące wiosen podobnych...
Nic widocznego nie zmieniło się w Karlinie, tylko Aleksy zbliżył się nieco do Anny, ośmielając się otwierać jéj z całą myślą swoją w tém nawet, w czém ona dzielić jéj nie mogła; tylko miłość Poli dla Juliana stała się ostrożniejszą i pokrywać zaczęła powierzchowną obojętnością, co zastraszyło Drabickiego; tylko Emil ożył z grobu wyprowadzony przyjazną dłonią człowieka, który mu wszystkie swe chwile wolne poświęcał.
Aleksy osmutniał, choć na swém stanowisku sumienie mu poświadczało, że wszystko spełnił, do czego był obowiązany i co tylko mógł uczynić. Choć nic nie pragnąc, nie śmiejąc marzyć o niczém, codzień pojony widzeniem Anny, codzień na wyższém stawiając ją podnóżu, codzień swój ideał większą opromieniając jasnością, uczuwał w sercu jakąś niemą, spokojną rozpacz niewytłómaczoną... Nie mógł on omylić się na uczuciach pięknéj swéj Beatrycy: przyjaźnie mu się uśmiechała, mówiła z nim, jak z chłodną rozmawia się książką, posługiwała się, dawała mu dowody przyjaźni i wdzięczności, ale się nie domyślała nawet, co się w jego sercu działo — nadto stała wysoko... Aleksy téż miał pozór chłodnego człowieka, właściwy ludziom, co najżywiéj czują, a czucie swe kryją, jak ranę bolesną, by jéj obca nie tknęła ręka; można go rychléj było posądzić o lodowatą obojętność na wszystko, niżeli męczarnie wewnętrzne, których nic nie zdradzało.
Jedna Pola czegoś się domyślała, coś przeczuła...
Pola zmieniła się do niepoznania od niejakiego czasu: osmutniała, zrobiła się ostrożniejszą, napozór unikała Juliana; ale ten symptom nie zwiódł Aleksego, który jasno widział postęp przywiązania i bolał nad jego przyszłością. Chwilami jeszcze Pola powracała do dawnego charakteru, ale nienaturalnie, przymusowo, umyślnie, jakby grała komedyę dla zbicia z tropu świadków, których się obawiała. Julian téż zmienił się wielce, i nie umiał taić z tém, co go przeważnie opanowało... Schodzili się w salonie, ledwie na siebie spojrzawszy, unikali się, potém pod jakim pretekstem, nie zawsze szczęśliwie wymyślonym, zbliżali, i już ich oderwać nic nie potrafiło.
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/379
Ta strona została uwierzytelniona.
XXXIX.