chinalnie wyszedł przeze drzwi otwarte do ogrodu... wieczór był cudny, a księżyc dodawał mu jeszcze wdzięku...
— Byłażby miłość istotnie występkiem? — mówił w duszy — byłażby szałem czysto cielesnym? nie masz-że w niéj przeczucia innego bytu, zjednoczenia wszystkich istot w nieśmiertelnéj całości u tronu bożego? Byliżbyśmy winni, wynosząc jednę istotę na tron i w niéj upatrując odblask doskonałości, której pragniemy? Na tożby tylko dane nam było to uczucie udoskonalające, podnoszące, oczyszczające, żebyśmy z niém walcząc, wyrabiali w sobie siły? Jest-że fałszem wszelka miłość, jest-li złudzeniem i popędem materyalnym, przebranym w szaty i skrzydła anioła?... Nie! nie! Ale dlaczegoż są istoty, co kochają świat cały, a nie pojmują, że kochać można jednę nad wszystko i wszystko w jednéj. Dlaczegoż Bóg w serce Anny nie wlał świętego ognia, a może... może on tam czeka, nie rozbudzony, jednego wejrzenia, co go ma rozpalić!
Tak myśląc zcicha, powoli szedł Aleksy ciemną ulicą i stanął nagle nie wiedząc, co począć z sobą, gdy go doszły słowa rozmowy, usłyszane niespodzianie o dwa kroki. Opamiętał się, spojrzał... księżyc jakby kroplami srebrnemi wpadał pomiędzy liście altany gęstéj, w któréj siedzieli Julian i Pola, zapomniawszy o całym świecie... Przytuleni do siebie, w uścisku namiętnym, z twarzami zwróconemi ku sobie, składali grupę wdzięczną, przypominającą Franceskę Danta...
Znikł z oczów ich świat, ludzie, obawy, jutro, wszystko, na co się człowiek zimny ogląda... wyrazy ich jak spojrzenia mieszały się, zlewały, obejmowały, jednoczyły; na twarzy Poli jaśniała, gorzała namiętność niepohamowana; szczęśliwa i rozmarzona, wyegzaltowana, podnosiła głos i błyskiem oczu oświecała, zda się, ciemną ustroń, w któréj się zeszli, wiedzeni szałem, którego dłużéj powstrzymać nie mogli... w uśmiechu jéj były łzy rozkoszy... Julian bardziéj milczący, ale zarówno opanowany, drżał jak liść, tracąc przytomność, omdlewając prawie zbytkiem swojego szczęścia. Ona płonęła życiem, ten konać się zdawał i umierać..
— Julku mój... — srebrnym głosem wołała Pola — a! długo, długo czekałam na tę chwilę... teraz już mogę umrzéć, nie chcę więcéj... Powiedz mi, że mnie kochasz.. powtórz sto razy! być-że to może?... Ty, mnie! ty! anioł, czysta, niebieska istota, ideał... mnie biedną, złamaną gorączką lat tylu, upadłą namiętnością, rzucającą ci się na szyję jak szalona... Ty mną nie gardzisz... ty mnie nie odpychasz?...
— Ja... cię kocham... Polo! Polo! a! jak kocham! a com wycierpiał... ilem walczył!
— Musiałeś się opierać? myślałeś, że mi się oprzéć potrafisz?...
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/383
Ta strona została uwierzytelniona.