chwili przybrała postawę tak godną, że Aleksy z uszanowaniem przyjął jéj oświadczenie, w którego szczerość uwierzyć musiał.
— Niech mi pani wierzy — rzekł skromnie — że najwyższą dla mnie nagrodą jest cel, który szczęśliwie otrzymałem; zrobiłem, com był powinien, jak tylko to uczynić mogłem, a jeśli państwo chcecie mi dowieść, że macie dla mnie choć trochę przyjaźni, nie mówmy o tém więcéj.
Po kilku słowach, mile przemówionych jeszcze, Julian z matką wyszli nazad do salonu, ale prezes domyślił się téj wycieczki i widząc się uprzedzonym, nie dał poznać po sobie, że to odgadł. Zamyślony chodził, podżartowywał z pułkownika, grzecznostkami obsypywał dawną bratową, a poglądał uważnie na to, co się wkoło działo.
Traf chciał, że to był dzień właśnie jakiegoś zagniewania i złego humoru na Polę; obejście się jéj z Julianem, który zniecierpliwiony, nieostrożny, coraz to do niéj przybiegał, błagając o przebaczenie, choć nie widział swéj winy... nie uszły oka prezesa.
— Coś jest — rzekł w duchu do siebie — zwąchali się... bodaj czy pułkownikowa nie miała słuszności! Ta intrygantka gotowa go uwikłać! Przybycie Emila i ożenienie Juliana z tą szurpą, strasznieby poniżyło Karlińskich... potrzeba radzić...
Wpadł na tę myśl prezes, że Aleksy coś wiedziéć powinien, że od niegoby można dojść tajemnicy i jego użyć do działania, ale zawahał się posądzając zaraz Drabickiego o wspólnictwo, posiłkowanie, intrygę...
Jest to wadą zbyt przebiegłych i świat niby znających ludzi, że zawsze chętnie posądzają drugich o nieszczerość, udawanie, o zamiary jakieś ukryte; stąd dopatrują się rzeczy niebyłych i nadto rozum nie dozwala im pójść najprostszą drogą do celu.
Prezes zacząwszy rozbierać wszystko, doszedł, że Drabicki umyślnie Emila wyrwał z tego stanu upadku, aby nim zawładnąć; że Julianowi pomagać musiał u Poli, przez same swe demokratyczne zasady i t. d. i t. d. Postanowił więc patrzéć, dochodzić, nikogo się nie radzić i postąpić, gdy będzie potrzeba, stanowczo, ale sam przez się.
— Pięknegom tu ptaszka włożył do klatki! — rzekł w duchu — Annę nawet opanował! licho go wié, gotów oszaléć i o niéj pomyśléć; takim panom to się śni tylko! Zgubieni Karlińscy, jeśli się temu nie zapobieży!
Skutkiem téj cichéj z sobą narady, usiadłszy do herbaty, prezes odezwał się wesoło:
— Bardzom rad, żem się w domu obrobił, że interesów pilnych nie mam... zabawię przynajmniéj w Karlinie i nacieszę się wami...
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/399
Ta strona została uwierzytelniona.