Pułkownikowa wzięła to za zwykłą groźbę, wypędzającą ją, ale teraz tak była szczęśliwa, że się nawet prezesa nie obawiała, a pułkownik odparł wzdychając:
— Co do mnie, jakkolwiek uczucia rodziny, do któréj poniekąd mam szczęście należéć, podzielam, tak jestem nieszczęśliwy, że wyjechać muszę...
— Poniekąd! szczęściem, że to poniekąd włożył — rzekł prezes — myślałem, że już na prawdę obdarzy nas swojém pokrewieństwem...
Julian i Pola, nie wystrzegając się wcale prezesa, choć niby nie spoglądali na siebie, chodzili za sobą, choć się nie szukali, spotykali co chwila, tu i owdzie rzucali słówka, które przez głowy wszystkich ich dwoje tylko dosiądz miały; nie uważali, że stryj i matka mieli na to zwrócone oczy, że oboje odgadli... że, nim wieczór minął, prezes miał pewność ich przywiązania i wyszedł przestraszony, bo się domyślał nawet jak daleko zajść mogli, z pewnych oznak wprawnemu oku widocznych.
Co tu było począć? Najprzód trzeba się było upewnić, że tak było, potém działać; a tu w dodatku przestroga pułkownikowéj, jéj przeczucie, co się tak rychło ziściło, piekło prezesa, bo go upokarzało...
Powinien jéj był posłuchać... matka miała prawo powiedziéć mu: — Odgadłam to oddawna! nie robiłeś nic... sameś winien!
Cofnąwszy się do swego pokoju, prezes chodził długo niespokojny, potrzebował rady czyjéjś, upewnienia, aby mógł działać rychło; ważył, kogo zapytać, komu się otworzyć, i nieprędko postanowił udać się do Bornowskiego. Bornowski był starym sługą ich domu, jednym z tych dawnego etatu oficyalistów, poczciwych z kośćmi, którzy i sami nic nie mieli i panom nic nie dawali. Dla wierności swéj i przywiązania kochano go i długo wahano się odebrać mu urząd rewizora w dobrach, który łączył z ekonomią przyległego folwarku; nareszcie gdy codzień szło gorzéj, pod pozorem wieku i choroby, ofiarowano mu emeryturę. Bornowski dostał dworek, ogródek, ordynaryą, trzysta złotych, a że żony i dzieci nie miał, wybornie mu to wystarczało. Choć miał lat pięćdziesiąt kilka i wysiwiał, szparki był jeszcze, rzeźwy, i za łaskę sobie wyprosił jakieś choć pozorne zajęcie, żeby darmo chleba nie jadł. Zrobiono go więc marszałkiem dworu niby, totumfackim, pilnującym porządku między sługami, którzy się z niego śmieli; kręcił się, chodził, krzyczał, gdyż całe życie był niesłychanie czynny i zawsze go o staje słychać