pod znajomą do ogrodu altanę. Pola się trochę spóźniła, postrzegł ją idącą powoli; szła jak skazany na stracenie, a za nią leciało straszne słowo, najstraszniejszy wyrok na ziemi: — Nazawsze... Julian w ulicy schwycił ją i przycisnął do serca.
— A! nareszcie! — zawołał — ty nie wiesz, com wycierpiał!
Pola uśmiechnęła się smutnie, wieszając się na jego ramieniu.
— Mój drogi — rzekła — nie mówmy o cierpieniu, nie trujmy ani wczorajszém, ani jutrzejszém tego, co nam Bóg dał tak maluczko...
I żal odjął jéj mowę.
— Tyś smutna? — rzekł Julian — co ci jest?
— Nic, smutek jest gościem niespodzianym, który nas i w szczęściu nawiedza; któż wié, skąd przychodzi, i jaki go anioł na skrzydłach z sobą unosi? Smutna jestem, bo im dłużéj żyję, tém mniéj wierzę w siebie, w ciebie i świat cały.
— We mnie? — z wymówką zapytał Karliński — we mnie?
— A! i w ciebie!
— Polo! nie truj-że ty mi tego krótkiego wieczora.
— Prawda, nie mówmy o niczém smutném... chwile drogie, a jutro Bóg wié tylko! straszne jutro!... — Wzdrygnęła się.
— Jak ci się zdaje? czy prezes się czego domyśla? — niespokojnie pochwycił Julian.
— Nie wiem, i nie zdaje mi się... ale pułkownikowa...
— O! ja matki pewien jestem... a prezes — dodał ciszéj — możebym i chciał, żeby się sam dorozumiał trochę...
— Tak! bo ty nie będziesz mu miał odwagi wyznać, żeś zszedł tak nisko? nieprawdaż? — z boleścią wymówiła Pola całując go w głowę. — Słaby mój anioł! słaby! a tu-by tyle siły potrzeba! nie jednego prezesa, nie jednę matkę, siostrę, ale pół świata, cały wasz świat mając do zwalczenia, jakiebyś ty temu podołał?
Julian się zawstydził, serce mu biło.
— Zawsze mi słabość wymawiasz... ale się przekonasz...
— Cicho! — odpowiedziała tuląc go do siebie sierota — cicho! nie chcę się przekonywać, sto razy mówiłam ci, że nasza miłość nie ma nic przed sobą i nie narazi na inną walkę prócz z sercem i natrętną pamięcią... po co wznawiać te pytania i zaklęcia... jesteś wolny jak ptak, a gdy ci się sprzykrzy uścisk niewolnicy, odepchniesz ją od siebie... i nie zobaczysz jéj więcéj...
Rozmawiali tak długo, a rozmowa ta, choć nieustannie zrywała się ku swobodzie i weselu, spadała co chwila w smutek i zwątpienie; ciężyło na niéj czarne jakieś przeczucie, atmosfera nadchodzących wypadków. Pola i Julian chodzili długo po pustym ogrodzie i pierwsze brzaski jutrzenki, pierwsze szczebiotanie rozbudzonych
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/415
Ta strona została uwierzytelniona.