Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/416

Ta strona została uwierzytelniona.

nią ptasząt, rozłączyło ich jak Julię i Romea... nienasyconych sobą, tęsknych, smutnych, bolejących... Żegnali się i przeprowadzali z ulicy na ulicę, daléj jeszcze, jeszcze daléj, tak, że Pola weszła aż na próg pokoju Juliana; tu łzy ją schwyciły i kryjąc je uciekła...

XLVII.

— Długo to potrwa? — mówiło w duchu nazajutrz biedne dziewczę — a! niech trwa choć dzień jeszcze, choć godzinę, tak ciężko będzie rozstać się ze szczęściem i począć pokutę!
Los chciał skrócić męczarnie i przyśpieszyć rozwiązanie. Tegoż dnia wypędził przeznaczoną na rzeź ofiarę do Karlina. Otwarły się drzwi niespodzianie i Pola bledniejąc postrzegła wchodzącego ze spokojem i uśmiechem pogodnym na twarzy, poetę Justyna, który pieszo, o kiju, z książką pod pachą, z wielką leśnych kwiatów wiązką, w słomianym kapeluszu, przychodził po dolę swoję... Przynosił on ukłony wszystkim od pana Atanazego, i ze zwykłą swoją obojętnością na zwyczaje i przyzwoitości, którym się nie kłaniał nigdy, w szaréj sukni, w prostéj odzieży, ale z sercem prostoty i dobroci pełném zasiadł wśród towarzystwa, ocierając pot z uznojonego czoła, i rozpatrując się w otaczających go twarzach z naiwnością dziecięcia.
Pola zadrżała, czuła, że on był tą istotą, która jéj zamknąć miała wrota szczęścia... i uczuła zarazem trochę gniewu, a potém trochę litości.
— Za cóż on cierpiéć będzie? — zawołała w duchu — za co pokój jego zamącę i życie zatruję? za co jad mój jak gadzina do serca jego przelać muszę? I to czoło spokojne zajdzie tęsknotą wiekuistą, i serce przestanie wierzyć, a usta śmiać się światu bożemu?
— Dlaczegożby nie cierpiał? — podchwyciła z ironią gorzką — a ja! a ja wściekam się, umieram, szaleję i będę go żałować! Niech cierpi! z rozkoszą napiję się jego bolów! Ułudzę go, przyciągnę, opaszę urokiem, nie potrafi mi się wyrwać... śmiał się ze mnie, będzie dla mnie płakał. Niech cierpi on i świat cały!
I gdy tak mierzyła go oczyma z kolei gniewem niezrozumianym, to politowaniem się unosząc... poeta spoczywał spokojny jak dziecię w kolebce, po kilku dniach powolnéj przechadzki, która go przywiodła do Karlina. Aleksy zadziwiał się jego obojętności, z jaką obcy strojem, mową, zajęciem, sposobem pojmowania świata, tym wśród których się znajdował, bynajmniéj nie usiłując zastosować się do nich, ani uznając niższym dlatego, że był innym, z swobodą dzikiego dziecka ludu obracał się w salonie, dla którego był anomalią krzyczącą.
Prezes, który téj oryginalnéj postaci ocenić nie umiał, a brzy-