Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/421

Ta strona została uwierzytelniona.

wracała do zadania, zbliżała się do Justyna, udawała zajętą nim i jego poezyą, widocznie dając mu pierwszeństwo...
Justyn, który zawsze wprzódy widywał ją dowcipną, wesołą, szyderską, ale nie poetyczną, poznać jéj nie mógł i długo podejrzywał, w zapale, jaki udawała, szukając tylko formy nowéj, żartu i ironii. Dusza jego nie nawykła do sceptycyzmu i analizowania, wytrwać wszakże w tém niedowiarstwie nie mogła: poddał się urokowi dziewczęcia, które cudownie go pojmowało i pierwszy raz może spotykając sympatyę gorętszą, uśmiechnął się do niéj jak podróżny do drzewa, pod którego cieniem chwilę mu tylko odpocząć wolno. Pola była dlań jakby nową istotą... nie mógł pogodzić wczorajszéj z dzisiejszą.
— Powiedz mi pani — spytał ją otwarcie — która z was dwóch prawdziwa, czy ta, co jest, czy ta, co była?
— Obiedwie — uśmiechając się odparła Pola — pan nie znasz kobiety?... w każdéj z nas jest kilka odmiennych, które występują z kolei: najuboższa ma przynajmniéj trzy twarze na zawołanie.
— Być może... być może... ale tak rychło się odmienić?
— Jak się téż panu zdaje — dorzuciło dziewczę — gdy widzisz łzę i uśmiech, któremu z dwojga wierzysz więcéj?
— Łzie — odpowiedział poeta.
Zamilkli. Justyn się zamyślił.
Julian codzień mocniéj czuł na téj płochości Poli, która z sercem rozdartém, boleść jego podbudzać musiała wówczas, gdy ją najbardziéj ukoić pragnęła...
Nazajutrz nie mówili do siebie. Pola chodziła po ogrodzie z poetą, słuchając jego opowiadań o wielkim homerycznym poemacie słowiańskim... drażniąc go i z litością podając lekarstwo na chorobę, którą szczepiła. A! zaprawdę dziwny tam dramat odgrywał się między niemi: w jednym budziło się serce dotąd bijące tylko do mar przeszłości; w drugiéj na przemiany przechodziły najsprzeczniejsze uczucia, litości nad poetą, to znowu jakaś chętka spróbowania swéj siły, i rozpacz z utraty Juliana, i postanowienie stracenia go, i namiętne zwracania się ku niemu. Pola miała wolę, ale sił co chwila nie stawało; stale jednak powoli kierowała się do wskazanego jéj celu. Julian zrazu wziął to za dzieciństwo, potém za próbę swéj stałości, i trzeciego dnia przyprowadzony do rozpaczy wpadł późno do pokoju Poli, chcąc jéj do nóg upaść, przeprosić, przyjąć, jakieby mu podała warunki, i wrócić do spokojnych wieczorów w ogrodowéj altanie... Zastał ją na klęczkach przy łóżku, oblaną łzami, złamaną, zmienioną do niepoznania; rozsypane długie włosy spadały jéj na ramiona, z ramion na ziemię i przypominały jakby pokutującą Magdalenę... drobne rączki ściskała konwulsyjnie,