skromnie porównywającego się z Lipińskim, fortepianu Zeni i kwartetu... przeglądu osobliwości i ekspensu pochwał i podziwu, jakiego to wszystko wymagało. Przyjmowano téż gości z największą uprzejmością, zatrzymywano ich i nie puszczano, póki w Sytkowie zostawało co do widzenia.
Do takiego to domu prezes wiózł Juliana; ale będąc na bardzo dobréj stopie sąsiedzkiéj przyjaźni z Gerajewiczem i jego żoną, do któréj przed piętnastą laty wzdychał, miał nadzieję wykręcić się od połowy przynajmniéj osobliwości... Pałacyk w Sytkowie stał na wzgórzu i zdaleka był widziany; otaczał go ogród angielski i zabudowania pokaźne; na frontonie miał herby obojga państwa, pełno sztukateryj, gdzie się tylko pomieścić mogły, a od dziedzińca począwszy, ozdobionego w stare jakieś posągi, zewnątrz i wewnątrz niezliczonemi osadzony był rarytasami... Każda tu rzecz najpospolitsza jakiémś prawem uchodziła za osobliwość i powinna była zwrócić oko...
Goście, wszedłszy do salonu, nie znaleźli nikogo; służący, który ich wprowadził, starłszy naprędce trochę pyłu, poleciał oznajmić panu, który robił rachunki, i pani, zajętéj głośném dla córki czytaniem. Zeni trochę miała słabe oczy i matka jéj czytywać musiała, ażeby się nie nudziła biedaczka; robotą bowiem żadną zajmować się nie mogła. Nim się wszyscy zeszli, prezes i Julian mieli czas salon obejrzéć; stał w nim na pierwszém miejscu fortepian Pleyela w zielonym płaszczyku, nieco daléj harmonika hrabiny i pudełko palisandrowe ze Stradivariusem pana; wszystkie meble okrywały kapki szczelnie poobwiązywane... Na ścianach pełno było obrazów niczém nie uderzających, których piękności sam gospodarz mógł tylko wskazać; na półkach mnóstwo fraszek starożytnych, konch, naczyniek pootłukanych, mniemanych etrusków, dzbanków weneckich, skamieniałości i t. p.
Po małéj chwili wpadł zadyszany Gerajewicz; był to mężczyzna lat więcéj nieco niż średnich, przystojny, rysów jednak pospolitych, potrosze tyć zaczynający, z twarzą uśmiechnioną, jak zawsze strojny dosyć, we fraku, z szpilką na koszuli ogromną, z większemi jeszcze dewizkami od zegarka i pierścionkami na wszystkich palcach. Każdy z tych pierścieni, niestety! miał historyę swoję, niezmiernie ciekawą! Fizyognomia jego wydawała człowieka, u którego wszystko było na pokaz i dla popisu, w którego głąb’ jeden tylko Bóg mógł zajrzéć... bo on jeden patrzy w otchłanie nicości. Zdaleka przypominał trochę kuglarza Włocha, lub właściciela gabinetu figur woskowych; rękawy nawet od fraka pozataczane miał jak do roboty. Wszakże nie był to gbur i człowiek złego wychowania; podróże, świat wykształciły go w pewien sposób; mówił dobrze kil-
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/433
Ta strona została uwierzytelniona.