dyni na harmonice, a na zakończenie Zeni przygotowała koncert-stück Webera i kilka śpiewów Schuberta. Resztę zbywającego czasu poświęcić miano pokazywaniu osobliwości pochowanych po szufladkach...
— Gdybyś tu pan tydzień siedział — odezwał się Gerajewicz zacierając ręce — pochlebiam sobie, że znaleźlibyśmy go czém ubawić i zająć...
Julianowi skóra ścierpła, prezes uśmiechnął się grzecznie.
Słudzy znosili coprędzéj herbatę, w czasie muzyki bowiem, największa cisza panować była powinna w domu i na kaszlących nawet złém bardzo patrzano okiem; a w chwili, gdy ostatnia taca wysuwała się przeze drzwi, pan Oberhill, niemiec, z twarzą trzy ćwierci łokcia długą i włosami na tył głowy zarzuconemi, w chustce à la Colin zawiązanéj, wszedł ze skrzypcami pod pachą. Pan Gerajewicz przedstawił go towarzystwu jako ucznia konserwatoryum praskiego i twórcę sławnéj kantaty na cześć Mozarta, którą grano publicznie w Wiedniu, w roku... nie pamiętam...
Pan Oberhill skromnie i z godnością przyzwoitą się ukłonił; za nim weszli należący do kwartetu, violino secundo, niejaki Brandysiewicz, z nosem mocno czerwonym, w dniach powszednich rachmistrz, od gości muzyk, w granatowym fraczku i letniém ubraniu dość zaniedbaném; altówka, stary Mejer, eks-członek muzyki kościelnéj dominikańskiéj w Łucku, trochę kulawy i bardzo głuchy, ale z wielką precyzyą odgrywający część swoję, nie oglądając się na drugich; nareszcie wiolonczella, Jan Sumak, długi, schylony i wpół zgięty mężczyzna, który posługiwał do stołu niekiedy, solo się nie popisywał, ale ucho miał dobre, wedle zdania pana Gerajewicza, a ręce silne, co każdemu łatwo sprawdzić było, bo nic w nim tak nie uderzało, jak te przeogromne z roztrzęsionemi grubemi palcami, dłonie, któreby za półmiski służyć mogły. Rozstawiono pulpity, rozdano nuty, pan Oberhill trzykroć smyczkiem uderzył i rozpoczęła się muzyka, któréj pojęcie i uczucie ułatwił pan Gerajewicz mimiką wyrazistą, zwróconą do gości.
Były miejsca, w których przykładał obie ręce do piersi, to znów jednę z nich podnosił ku niebu, mrugał okiem, uśmiechał się ustami, zawieszał na jednéj nodze... wahał głową, i choć sam nie uczestniczył w kwartecie, czynny tą sympatyą brał w nim udział. Muzyka szła raźnie, gdyż o fraszki się nie turbowano; głuchy Mejer opuścił parę taktów, wyprzedzał więc nieco swych towarzyszów, ale wiolonczella po bratersku błędy jego pokryć się starała... Najśmie-