bojąc się, by go z raju nie wygnano; byłby na największe gotów ofiary, byle u drzwi jéj pozostać, czasem głos posłyszéć, czasem uśmiech zobaczyć, schwycić słowo z ust wybiegłe, podumać o miejscu, które pełne było jeszcze jéj obrazu... Przykuty więc wlókł się daléj, nie skarżąc, choć bolał okrutnie.
Boleść ta powoli zaczynała się piętnować na jego twarzy, odbiła się w postawie, ruchach, w umyśle... Aleksy stracił swą niezależność, dumę, pokój, wesele; wpadły mu oczy, sposępniały rysy, zamknęły się usta. Pracował, ale go nie nęciła praca, nie czuł celu przed sobą — nie mając nadziei w tém, co go obchodziło najwięcéj, nie chciał jéj miéć już w niczém. Ile razy pokazywał się w Żerbach, matka coraz smutniéj potrząsała głową, bo jéj oczy widziały postęp choroby, któréj odgadnąć nie mogły; czuła, że tam jéj dziecku źle i ciężko być musiało; namawiała pocichu do powrotu, ale Aleksy głową potrząsał ze smutnym uśmiechem i nic na to nie odpowiadał. Nie mając innéj rady, udała się wreszcie do hrabiego Junoszy.
— Mój hrabio — odezwała się do niego — mam do jegomości prośbę... pomóżcie mi wyratować mego Aleksego... Daremniem go starała się odwieść od tych panów, nie posłuchał mnie, wpadł w półapkę... Nie mogę odkryć, co mu jest, ale w oczach więdnieje... gdybyście mnie i jego poratowali... a powiedzieli mi, co na to zrobić?... jak go stamtąd wyrwać.
Junosza potrząsł głową.
— Już to ja — rzekł — po tych salonach teraz bywać nie lubię, bo na mnie jak na raroga patrzą... a potrzebaby pójść własnemi oczyma się przekonać, jak on tam jest. Mówi, że mu dobrze; ale ja to znam, jak to bywa! Teraz już pociechy z niego nie będzie, zawsze tęsknić musi za niemi, choćby się i rozstał... Czy się czasem nie pokochał...
— Ale w kimżeby? — podchwyciła matka — jużciż nie w pannie Annie, boby chyba oszalał podnieść na nią oczy! A gdyby w téj drugiéj, toćby nie było czego desperować, bo to ubogie...
— Kto to wie, jaki tam skład rzeczy! — rzekł stary Junosza. — Waćpani nie pojmujesz, co to się tam czasem dzieje pod tą osłoną i pokrywką ich obojętności i przyzwoitości... ja tam byłem i znam to dobrze!
Stara przeżegnała się ze strachu.
— Ale cóż jemu jest?... — dodała — zmizerniał, osowiał, zbladł, zamyślony i wzdychający, a kiedy go zaczepić, żeby do licha porzucił Karlin, jakby go gorącą wodą oparzył, tak się rzuca, i wychwala i wynosi... A po jakiegoż licha schnie i przepada w tym raju?
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/441
Ta strona została uwierzytelniona.