Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/45

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeżeli na takiéj stopie chcesz się waszmość układać — przerwał proboszcz — wątpię, żeby z tego co było.
— A na jakiéj-że chcecie? — rzekł skarbnikowicz — jużciż to należność święta, a gdy jéj połowę ustępuję dla świętéj spokojności...
Ksiądz ruszył ramionami, a Longin Siekierzyński siadł na taradajkę i w głębokich rozmysłach pojechał do Lublina. Tu znalazł prawników, co mu głowę nabili, że z jego pretensyą można się jeszcze sto drugie lat prawować; ale trwał w postanowieniu zgody i adwokatowi strony przeciwnéj oświadczył gotowość do układów... Posłano do spadkobierców Lędzkich, ale ci cum stupefactione (powiadał Kornikowski) pana skarbnikowicza, rozśmieli się, ruszyli ramionami i odrzucili propozycye. Zaniósł więc pozew i manifest nowy, nazad do domu pociągnął, milczący, ale silnie przejęty i zmartwiony widocznie.
Jak wyjeżdżając nic żonie nie wspomniał o zamiarze kończenia zgodnego ze spadkobiercami Lędzkich, tak wróciwszy nic téż jéj o upokorzeniu swém nie mówił; a na zapytanie plebana, zbył go milczkiem i ruszeniem ramion. Wkrótce jednak i jéjmość i proboszcz postrzegli, że się z nim coś osobliwszego działo: pospolicie bowiem był pogodnego choć zamyślonego oblicza, a teraz zasępiał się co dzień chmurniéj, często nie słyszał, co do niego mówiono, trafiało się, że na pytania, których niby słuchał, nie odpowiadał i pogrążony w zadumie nietylko dnie całe, ale część nocy chodząc po izbie wzdłuż i wszerz, mrucząc coś niezrozumiałego, przepędzał. Nic go nie zajmowało, nawet to dziecię, którego przyjścia na świat tak oczekiwał; a łagodne prośby żony, ażeby się szanował, żeby rozerwać się starał, przyjmował, jakby ogłuchł. Poczciwy proboszcz, który dawniéj miał niezawodny sposób rozochocenia go, naprowadzając rozmowę na historyę rodu Siekierzyńskich, teraz nie umiał nic z niego dobyć, prócz kilku słów zimnych. Mówiąc nie patrzał na niego jak przedtém, ale słupem oczy wlepiał to w ścianę, to w podarty pułap, to w okno. Widocznie opanowała go melancholia, jak to podówczas zwano, czyli inaczéj hipochondrya, wedle wyrażenia pana Kornikowskiego, z którego ust mam te wszystkie szczegóły.
Zlękła się wielce jéjmość widząc ten stan umysłu skarbnikowicza, a co gorzéj, że nagle chudnąć począł; była cicha narada z księdzem proboszczem i stanęło na tém, żeby doktora Niemca, niejakiego Vogelwiedera, Szlązaka, zamieszkałego w pobliskiém miasteczku wojewody mazowieckiego, przywołać. A że nie chciano przestraszać Siekierzyńskiego i aprehensyi w nim wzbudzać, udała pobożnie pani skarbnikowiczowa, że doktora tylko dla dziecięcia sprowadza.