Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/457

Ta strona została uwierzytelniona.

chowańca. Justyn poleciał do Karlina; niedobrze pojmował swój dostatek, ale się nim cieszył dla Poli; świat mu się wydawał tak piękny, życie tak słodkie, przyszłość tak jasna, a młodość tak skrzydlata! Myśl jednym hymnem dziękczynnym lała się z jego piersi; słał gniazdo szczęściu swojemu, kołysał marzenie, płakał i uśmiechał się naprzemiany... Dlaczegoż zamiast radości na twarzy Poli ujrzał tylko przestrach jakiś i bladość, gdy go zobaczyła? czy wzruszenie tak ją przejęło, czy przeczuciem anioł stróż wionął na nią? Justyn pobiegł ścisnąć jéj ręce i chwilę niemy przy niéj pozostał.
— Wiesz pani — rzekł po chwili — z czém ja tu przyszedłem?...
— Nie domyślam się doprawdy... — odpowiedziało biedne dziewczę.
— Z prośbą... nam tu źle, ciasno i smutno, zbyt wiele oczów na nas pogląda, nadto mamy świadków szczęścia... weźmy się za ręce i chodźmy...
— Dokąd?
— A! mamy pójść gdzie, nie obawiaj się — odparł Justyn zwycięsko — naprzód do Szury, żeby nam stary święty nasz ojciec pobłogosławił; potém do Hor; Hory są moje... mamy dom, cień, rzekę, ciszę... wszystko...
Pola uśmiechnęła się smutnie.
— Chciałżebyś — rzekła — podzielić życie zatrute i łzami oblane, jak moje?...
Wstała z jakąś gorączkową odwagą, podała mu rękę i wyprowadziła go do ogrodu umyślnie czy przypadkiem wiodąc na to miejsce, gdzie tak była szczęśliwa z Julianem, aby tu wypić kielich goryczy do dna.
Justyn patrzał na nią niespokojnie; na twarzy jéj malowała się walka, jaką wewnątrz staczała.
— Mówmy — rzekła — mówmy szczerze o przyszłości...
— Nie, ja mówić nie umiem, gdy czuję głęboko — odparł poeta podając jéj rękę — oto dłoń moja i przysięga, że cię nie porzucę do śmierci...
— Posłuchaj wprzódy — drżącym głosem przerwała mu Pola. — Ta, któréj dałeś serce i rękę, nie warta ciebie; znasz ty jéj przeszłość? znasz głębię serca?...
— Przeszłość do mnie nie należy... a serce... mojém... nie prawdaż?...
— A! trzeba nareszcie prawdę ci odsłonić, biedne dziecię! — zawołała sierota oczy łez mając pełne — choć mnie to kosztuje wiele, nic taić przed tobą nie będę... nie chcę, byś był niewinną ofiarą cudzych błędów... Ja kochałam i kocham innego... ja do innego należę; ja ci nic dać nie mogę, prócz zimnéj dłoni i piersi wystygłéj, myśli przykutéj do tych miejsc, zgryzot i łez...
Justyn zbladł i zadrżał.
— Nie rozumiem cię... — zawołał — więc oszukiwałaś mnie?...
— Oszukiwałam ciebie, byłeś ofiarą... jak ja... potrzeba było odepchnąć tego, któregom kochała, zmusić go, by mną pogardził i odszedł tą wzgardą uspokojony... Zmyśliłam miłość ku tobie...
Groźno na nią spojrzał młody człowiek.
— Kobieto! — zawołał — masz-że ty serce?...
Ale gniew rozbił się o wejrzenie pokorne i błagające Poli; łza stanęła mu w oku.
— Cóżem ci zawinił?... — zapytał — a! ciężko mnie ukarałaś za to, żem śmiał oczy podnieść na ciebie...
— Pogardź mną z kolei i odepchnij — zawołała Pola — nie jestem warta czystego serca twojego, świętej miłości, którą obudziłam w tobie... nie przyjmę ofiary, a ty przebaczysz...
— Przebaczyć! — zawołał Justyn — mógłżebym cię winić, gdy boleję nad tobą? ja cię kocham i wszystko podzielę... pójdziemy razem i płakać będziemy wspólnie... Nie chcę znać i wiedziéć przeszłości... nie proszę cię, byś mnie kochała; pozwolisz mi tylko kochać ciebie i patrzéć na ten smutek, który może Bóg, cisza i moje starania uleczą...
I znowu podał jéj rękę, którą Pola uścisnęła w milczeniu.
— Nie gardzisz mną? — spytała pocichu.
— Lituję się i boleję — rzekł poeta — chodź i nie mówmy o tém... jutro oświadczę się pannie Annie i Julianowi, poprowadzę do ołtarza i uciekniem do Hor...
— Tak! uciekniém... — z drżeniem powtórzyła jak obłąkana Pola — tu zatrute powietrze, tu żyć nie można... tu wszystko kłamie... tu nie nasz świat i ludzie... Ale kto mi da odwagę zostać twoją, gdy mi serce mówi, żem ciebie nie warta?
— Niech serce ci powie, żeś do mojego szczęścia potrzebna... A! nie myśl, żeby i w mojéj piersi nie było sadzy, którą wypalają lata... która zostaje po każdém życiu... anioły tylko czyste są przed Bogiem, bo stoją pod okiem bożém i w jego patrzą oblicze...
W milczeniu skierowali się ku domowi... a Pola padła na krzesło z bijącém sercem, ujrzawszy oczy Juliana skierowane na siebie... Wzrok jego zmienił się teraz, zimny był, badający, bojaźliwy więcéj niż płomienny; obawiał się zbliżyć do niéj, nie szukał jéj, unikał raczéj. Pola dopięła celu, ale krwią zachodziło jéj serce; tak go to niewiele kosztowało, tak łatwo przyszło zapomniéć, wyrzec się,