— Masz słuszność — rzekła śmiejąc się chorobliwie — wszystko było kłamstwem! skończmy, jak-eśmy zaczęli, wyjdę biała i czysta! cha! cha! tak być powinno!
Z tego wszystkiego Anna pojmowała tylko żal i rozdrażnienie Poli; korzystając ze słów ostatnich, poczęła ją ubierać, i martwy ten posążek stał posłuszny przed zwierciadłem, w milczeniu przerywanym tylko konwulsyjném drżeniem. Gdy przyszło wkładać wieniec, który pułkownikowa przypinać miała, pani Delrio weszła do pokoju z powagą, Pola w milczeniu uklękła przed nią i w nogi ją pocałowała.
— Przebacz mi, pani — rzekła — przebacz nieszczęśliwéj, możem nie była tak wam wdzięczną, tak posłuszną, tak dobrą sługą, jak-em była powinna...
Pani Delrio szybko uścisnęła ją i słowa nie wymówiwszy wyszła; widok przyborów ślubnych silnie ją uderzył wspomnieniem własnego życia...
Drużkami była Anna i skromne dziewczę Joasia Zalecka, którą zaproszono z sąsiedztwa; płaczącą pannę młodą musiały gwałtem prawie podnieść z ziemi i powiodły jak ofiarę...
W sali już się byli zgromadzili wszyscy, przypinano bukiety, Julian na swój poglądał z oczyma spuszczonemi... cisza panowała długa i ciężka, prezes tylko mierzył oczyma synowca niespokojnie. Obok, pierwszy raz wyprowadzony na obrzęd publiczny, stał Emil, którego wzruszony pilnował Aleksy; oczy głuchoniemego przelatywały po twarzach i zdawały się niezrozumiałą rozwiązywać zagadkę. Nikt nie śmiał począć rozmowy; Aleksemu na łzy się zbierało; tylko pan Albert Zamszański przybrawszy pobożną i skromną minkę, zdradzał się niekiedy ciekawością, z jaką poglądał po przytomnych. Justyn był poważny i smutny prawie.
Szmer cichy zapowiedział przyjście panny młodéj: rozstąpiły się grupy i ukazała Pola, która na progu odzyskała siłę i przytomność, prawie wesołość... Błogosławieństwo zaczęło się od pułkownikowéj i prezesa... Z kolei obchodzono wszystkich, Pola upadła do nóg Annie i gdy się najmniéj spodziewano, zwróciła się do Juliana, przed którym uklękła drżąca...
— Pobłogosław i pan sierocie — zawołała stłumionym głosem.
Ale Julian podał jéj rękę podnosząc i oblany płomieniem, z bólem w sercu cofnął się unikając jéj wejrzenia. Ten wzrok przecie błogosławił jemu, nie było w nim wymówki, nie było żalu, litość tylko i pragnienie szczęścia.
Ale już ksiądz Mirejko stał przy ołtarzu, do którego przyprowadzono państwa młodych: głos jego, nowożeńców i szmer przytomnych, mieszały się razem... wiązano ręce, zamieniano pierścionki...
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/465
Ta strona została uwierzytelniona.