makowym kontuszu miał minę pańską, fizyk ukłonił się pokornie i uczuł jakąś potrzebę obejścia się przyzwoitego.
Pod pozorem rozmowy wlepiał oczy w skarbnikowicza, badał jego oddech, blask jego oczów, niby dla obejrzenia kształtów pięknéj jego ręki pomacał pulsu, na co milczący gospodarz pozwolił choć ze wstrętem, bo nie lubił Niemców, mając ich wszystkich za nieszlachtę i wyrwigroszów; nareszcie poszedł do dziecka z proboszczem i tu spytany przez jéjmość o stan zdrowia męża, powiedział bez ogródki:
— Barzo zła! barzo zła! hypochondriacus! puls febryczny... ciężka sprawa! bęzie bryk!
Tego bryk szczęściem nie zrozumiała skarbnikowiczowa, proboszcz zagadał i spytał, co robić choremu. Fizyk Vogelwieder miał na wszystko trzy tylko lekarstwa: krwi puszczenie, pigułki czyszczące i womitif, jak go nazywał, a że choroba była silna, zadysponował wszystko troje razem. Pozostawało przekonać Siekierzyńskiego o potrzebie użycia leków, o chorobie, któréj nie czuł, i skłonić go do posłuszeństwa. Różnych i wszystkiego rodzaju próbowano sposobów, ale wszystkie napróżno: zaklinała i prosiła żona, prawił kazania proboszcz, na wszystko Siekierzyński odpowiadał krótko i stanowczo:
— Dajcie mi pokój, jestem zdrów!
Tymczasem w oczach niszczał, słabł, sechł i wszystko składając na narodową słabość, z któréj jednego z królów straciliśmy, utrzymywał, że lada dzień zdrów będzie jak ryba. W ostatku do łóżka się zwlec musiał i zakaszlał, pokazała się krew, posłano znowu po Vogelwiedera, który nawpół przemocą upuścił talerz krwi, obiecując sobie najlepszych skutków. Ale w tydzień skarbnikowicz nie wstawał i proboszcz dysponował go na śmierć.
Biedna żona klęczała z dzieckiem na ręku u łóżka, płakała i modliła się, a rozpacz jéj była tak straszna, że Niemiec nawet krzywił się na jéj widok. Tymczasem Wichuła zawsze we wrotach dziedzińca stał i śmiał się, witając proboszcza przechodzącego z najstraszniejszemi wiadomościami o zdrowiu skarbnikowicza.
— A co, dyabli go biorą, ja-m mówił.
— Dałbyś pokój, człowiecze! — rzekł ksiądz — upamiętałbyś się; jak ci nie wstyd zajadłości twojéj? Przynajmniéj na łożu śmierci chrześcijanin nieprzyjaciela widziéć nie powinien.
— Ej! księżuniu, i na katafalku jeszcze mu będę dojadał! — odparł zajadły sąsiad — żonie i dzieciom nie daruję!
— Waćpan jesteś szatan! — zawołał uciekając pleban, zatkawszy sobie uszy...
— Gardzi on mną, niechże wié, kim gardzi i kogo ma za gor-
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/47
Ta strona została uwierzytelniona.