Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/480

Ta strona została uwierzytelniona.

Aleksy leżał z oczyma otwartemi, kiedyniekiedy niewyraźnemi, szybko z ust lecącemi wyrazy przerywając ciszę, która go otaczała. Zrazu nikt ich chwycić i znaczenia domyśléć się nie mógł, ale po chwili prezes zbladł i zatrząsł się jakby z gniewu, chory pokilkakroć wymówił imię Anny.
— Cóżem winien — mówił — musiałem cię kochać? wszakżem nie zdradził cię nigdy, słowem, wzrokiem, ruchem, niczém! Nikt tego nie wie! Nikt! Ja i Bóg! O Anno! gdybyś wiedziała, jak ciężko mi będzie porzucić was, ciebie i nigdy a nigdy nie widziéć cię więcéj, nie słyszéć i myśléć, że po mnie jak po śniegu zimowym nawet wspomnienia nie zostaną... Wszakżeś to ty była Beatrycą Danta? Laurą Petrarki, natchnieniem wszystkich poetów, marzeniem artystów? Cóżem winiem, żem upadł przed obrazem, przed którym klęczeli wszyscy?... Bóg mi dał trochę tego ognia, przy którego jasności widać serca i dusze... Widzę je całe... i ciebie... tyś anioł, Anno!
Prezes odpędził Bornowskiego, sługi, zobaczył Juliana i biorąc go pod rękę wyszedł z nim do pierwszego pokoju rozgniewany, nieprzytomny prawie, trzęsący się z rozjątrzenia.
— Słyszałeś — rzekł — słyszałeś! kocha Annę! śmiał na nią spojrzéć, śmiał ją widziéć, śnić o niéj, marzyć, to zuchwalec, to niegodziwiec, to szaleniec! Ludzie posłyszą jéj imię, jéj imię w jego ustach! Nie! ja go zamknę i nie wpuszczę tu ani Grebera, ani ich... nikogo, niech tak skona! niech umiera! Wolę miéć grzech na sumieniu, niż żeby cień cienia padł na Annę!...
— Ojcze! stryju! to gorączka! — rzekł Julian.
— Tak! gorączka co myśl tajemną wyrzuciła, jak burza z morza wyrzuca męty i brudy leżące gdzieś na dnie!... Napróżnobyś starał się go uniewinnić... to zuchwalec! to szaleniec! — powtarzał prezes w ostatnim stopniu niecierpliwości. — Idź stąd i zostaw mnie!
Julian zadrżał, widząc pierwszy raz stryja w stanie takiego gniewu, w którym sobą nie władał.
— Gdyby i tak było — rzekł zimno — że pokochał Annę, ani dziwno, ani to grzech z jego strony, wszakże tak dobrze ukrywał, że nikt się dotąd tego nie domyślił. Zresztą, część téj winy nie spadaż na nas, na ciebie, stryju, na mnie, cośmy go prawie gwałtem do Karlina ściągnęli... Cóż winien biedny chłopiec?
— Nie mów mi tego... nie mów! — zawołał Karliński — Anna! śmiéć na Annę podnieść oczy istocie tak niskiéj i ledwie z prochu dźwigniętéj!
— Ręczę ci, stryju, że nie robiąc z tego dramatu niepotrzebnego, nikt się ani domyśli, ani zrozumié, co on mówi; po naszych twa-