— Tylko mi się pani tak nie obawiaj i nie niepokój — rzekł Junosza po chwili — byłem przy nim w ciągu całéj choroby, nie odstąpiłem go ani na krok, był Emil Karliński, był doktór...
— A reszta? a reszta? zapewne ani się dowiedzieli?... — zawołała Drabicka — domyślam się!... Teraz go się pozbywają radzi, gdy się dla nich pracą, a może ich niewdzięcznością zamęczył...
Junosza, który wszystko wiedział, nie otworzył ust, ale instynkt matki zgadywał dzieje téj choroby.
Zaledwie w ulicy pokazał się powóz, Drabicka wybiegła przeciwko niemu, nic jéj wstrzymać nie mogło; inni sąsiedzi przychodzili także z ciekawością patrzéć na powolnie wlokącą się karetę.
— Patrz no! patrz! — rzekł puszczając dym z cygara, pan Pryscyan Prus-Pierzchowski — odwożą nam pana Aleksego w karecie... To słyszę cała historya! zamęczył się, zagryzł... dobrze mu tak, niechby się z panami nie wdawał!...
— Tere fere — podchwycił pan Jacek Ultajski z za płotu — a dlaczego to asińdziejowi także chciało się bywać w Karlinie i sam mówiłeś, żeś się tam miał prezentować?
— Ja! — rozśmiał się pan Pryscyan — gdybym chciał, tobym był to zrobił! Co waćpan myślisz, przecież takim dobry, jak pan Drabicki, ale ja znam panów!...
— Cztery konie, foryś, żółta landara, dwóch ludzi do przytrzymywania... żebym wszystko zapamiętał i żonie powiedział! bo się pytać będzie — szepnął do siebie Józafat Butkiewicz.
— Dobrze mu tak! — mruczał pan Mamert stojąc w ganku z fajką i poglądając na wolno posuwającą się karetę — ha! a nie chciał sąsiadowi wygodzić i drzewa sprzedać! Otóż to tobie serdeńko przyjaźń z panami!
— A to co? — przecierając oczy i wylatując ze śpichlerza, w którym był trochę usnął po śniadaniu pan Teodor — co to jest? czego oni tak powoli jadą? kto to? nikt nie wie?
I poleciał w kamizelce do Pryscyana.
— Nie wiesz co to?...
— To Drabickiego tak tryumfalnie odwożą — odparł Pryscyan — zachorował, a chorych tam nie potrzebują...
— Aleksego, mówisz? karetą! Cóż to jemu? przepił się czy co? — spytał Teodor nie pojmując, by na świecie inny nad butelkę mógł być powód słabości. — Pewnie się przepił! — mówił daléj do siebie — miał klucze od starki, to niebezpieczna rzecz! ale wygodna! pił, pił i zapił się... Ale głupiby był, żeby do Żerbów choć baryłki z sobą nie wziął... jak pozdrowieje, dowiem się... Paradna starka!
Wyleciała i pani Celestynowa z Madzią na ulicę.
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/485
Ta strona została uwierzytelniona.