— Przecież Karlin nie tak daleko od Sytkowa — odparł prezes — będziemy składać jednę rodzinę, mieszkać razem tu i tam naprzemiany...
— Ani ja, ani żona moja, nie wytrwamy bez niéj! nie! — łamiąc ręce rzekł Gerajewicz...
— Kochany hrabio, prędzéj-późniéj, musielibyście przecie wydać córkę...
Zażądano mieszkania w Sytkowie, pokładziono rozmaite warunki tego rodzaju, ale o każdą rzecz pytając się Zeni, z wszystkiego potém ustępowano powoli i zaręczyny odbyły się natychmiast wobec Vira-Bhadra-Mahadevy... ze strony Karlińskich pierścieniem, po pradziadzie, od Gerajewiczów obrączką starą z soliterem, która wedle podania należéć miała do Maryi Stuart (zła wróżba!), na co były świadectwa z pieczęciami! — dodawał Gerajewicz — z pieczęciami!!
W kątku salonu cichy pocałunek zerwany na ustach Zeni, największą był tego dnia pamiętnego pieczęcią; a gdy wieczorem stosowny koncert zamknął uroczystość, wirtuozka żywą, wesołą, natchnioną grą swoją przypomniała Julianowi nieszczęśliwą Polę... Gerajewicz był cały w uniesieniu, w zachwycie, przysięgał, że Zeni nigdy tak jeszcze nie grała, ściskał ją, płakał, wołał matkę, która płacząc, całowała ją w głowę i ręce... a choć Julian także był przejęty, rozkochanemu nawet trudno było podnieść się do wysokości téj admiracyi rodzicielskiéj. Prezes, wcale niemuzykalny, robił, co mógł, był trochę śmieszny, ale pocichu, pomimo to, uznano go zimnym, bo nie pokląkł przed bożyszczem.
Ślub naznaczono za półroku, musiano bowiem zrobić wyprawę, pyszną a tanią, co niemałego wymagało czasu. Julian nazajutrz dopiéro po zaręczynach, coraz goręcéj zajęty, zwłaszcza zaocznie, przypomniał sobie, że opuścił stryja Atanazego i nie prosił o jego błogosławieństwo... potrzeba było zaraz jechać do Szury i prezes naglił także; chciano z nim razem wyprawić Annę, ale matka ją wstrzymała.
Ze strachem prawie zbliżył się młody Karliński do mieszkania stryja, którego dziś mniéj, niż kiedykolwiek pojmował; Atanazy był mu dawniéj niezrozumiałym, ale wielkim, dziś tylko niepojętym dziwakiem. W długiéj ulicy, wiodącéj do dworu, spotkali się z sobą; starzec o kiju powracał z Hor, i witając synowca, powiedział mu o tém, nie domyślając się, jak przykro zrani go wspomnieniem...
— Idę z Hor od Justynostwa — rzekł powoli — jakoś im szczęście nie idzie; robak wkradł się w ten owoc świeży i piękny; nie pojmuję ich... przyjechali płacząc i siedzą naprzeciw siebie za-
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/499
Ta strona została uwierzytelniona.