pieskami zainstalowała, wyrzuciwszy graty po nieboszczyku. Stary Antoni ze swoją książką do nabożeństwa i okularami poszedł dożywać reszty dni w jakiéjś ciupce w oficynie; szczęściem protegował go Bornowski, inaczéj możeby z torbą poszedł, bo z panem Julianem, dwa miesiące czekając posłuchania, widziéć się nie mógł. Julian wówczas firanki w salonie urządzał i niezmiernie był zajęty dyrekcyą tego ważnego dzieła.
Zaraz po zaręczynach z Albertem, panna Anna pojechała do Warszawy razem z Zeni; wspaniałą przygotowywano wyprawę; pan młody pobiegł w Poznańskie, żeby sobie dom obmyśléć, bo na początek gdzieś przecie żonę wywieźć wypadało; ale jakoś to tam nie poszło. Prezes i Julian równo z Anną zakochani w nim byli zawsze; trochę ostygli późniéj, gdy stan majątkowy pretendenta lepiéj się wyświecił i okazało się, że nic lub tak jak nic nie ma; ale Anna nadto się już była do niego przywiązała, rzeczy zadaleko zaszły i zrywać nie myślano... Musiano więc, nie wybierając się już w Poznańskie, wyznaczyć Annie parę folwarków z klucza karlińskiego, które Gerajewicz, nie chcąc fortuny terytoryalnéj rozrywać, zapłacił, a Albertowi kupiono o mil kilka piękną wioskę wołyńską o kilkuset duszach z bankowym długiem, aby jéj nie mógł prywatnie i pocichu zaszargać.
Dwór sobie sama Anna z prostotą i wdziękiem urządziła, i choć nie był wspaniały wcale, pokochała go, jak się kocha nadzieję.
Ślub Anny odbył się w Karlinie, pocichu, bez żadnéj wystawy; nie chciano walczyć z Gerajewiczami; państwo młodzi, w godzinę po nim, siedli do karety i odjechali do Brogów, przeciwko zwyczajowi, tylko pani Delrio udała się zaraz za niemi, trwożliwie czuwając nad ukochaną Anną. Początki były tak piękne, szczęście tak zdawało się pewném, nadzieja tak silną, Albert tak czuły, żona tak w nim rozkochana, że pułkownikowa pasąc się widokiem tego Edenu, wyjechać z niego nie mogła, a gdy mówiła o córce, łzy jéj w oczach stawały, przed zięciem klękała biedna.
Oddajmy sprawiedliwość Zamszańskiemu, że się późniéj niewiele odmienił i nie stał gorszym dobrowolnie; łatwo mu było kochać Annę, bo któżby nie kochał anioła, ale z oczów złudzonéj na chwilę kobiety spadł wprędce urok, przez który dotąd widziała wszystko.
Z téj istoty wyższéj, pełnéj dowcipu, okazującéj tyle serca i uczucia, świetniejącéj takim rozumem i nauką, Albert stał się dla niéj wkrótce tém, czém był w głębi: człowiekiem zręcznym, ale płytkim, i jak wszystkie dzieci wieku, nie zaprzątnionym uczuciem, prócz pragnienia dobrego bytu i użycia świata. Zdziwiona Anna powoli przekonała się o upadku, o niższości jego, poczuła w piersi zimnéj serce zamarłe, chłód sceptycyzmu wiejący z ust uśmiechnio-
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/518
Ta strona została uwierzytelniona.