kim i zawsze. Kilka razy w drodze na smutek i łzy wdowy podsuwał przez Dorotę różek swój, dając jéj do zrozumienia, żeby go podała pani, a gdy się ta wzbraniała, ruszał ramionami i łajał.
Dorota, ulubienica pani i piastunka Tadeuszka, równie szczęśliwie była wybraną za towarzyszkę wygnania i nędzy, bo serca poczciwszego nad jéj trudno było znaléźć; żyła wychowańcem swoim, nad którego nie wiem czyby własne dziecię lepiéj kochać mogła. Była-to już nie młoda, silna i barczysta kobieta, pospolitych rysów twarzy, jasnego włosa, poszpecona bardzo od ospy, rumiana, żywa, gadatliwa i pracowita. Jak Maciej chmurne miał oblicze, tak Dorota wesołe i jasne, a humoru jéj nic zmienić nie mogło na długo. Zasępiła się, zapłakała, otarła oczy, biegła do roboty i śpiewała. Żywiołem jéj była praca: nigdy nie próżnowała chwili i w drodze nawet plątała pończochę, choć nad tém niezwykłém zatrudnieniem często zadrzemała, wolała inne zajęcie ruchliwe i cięższe. W domu ona była wszystkiém: kucharką, służącą, klucznicą, piastunką Tadeuszka, ogrodnikiem i nie wiem czém jeszcze, a zawsze utyskiwała, że niéma co robić. Widziałeś ją wszędzie, co chwili na lamusie, w piwnicy, w pokoju brzękały jéj klucze i głos raźny a wesoły dawał się słyszéć; zjawiała się w kuchni, leciała do ogrodu, często i w pole poszła jeszcze zobaczyć, jak tam robotników pilnują i powstydzić próżniaków. Z panem Maciejem, jakkolwiek wzajemnie się cenić umieli, wojowali nieustannie. Dorota wymawiała mu, że wszystek czas trawi na pasemkowaniu tytuniu, suszeniu liści i wierceniu tabaki; on ją zwał wszędobylską; ale gdzie chodziło o rzecz państwa, godzili się doskonale.
Taki był dwór biednéj wdowy dobrowolnie towarzyszący jéj w podróży. Konie, stary szpak dyszlowy, gniada zwana płocką i kasztanka znacznie mniejsza od poprzedzających, pięć lat w szóstym na przyprzążce, w szlejach krakowskich jako-tako poreperowanych, wiozły taradajkę żółtą. Andrzej chłop z Siekierzynka, mający powrócić z Lublina, popędzał wóz zawierający parę kuferków, kilka portretów familijnych, zabawki Tadeuszka, krup trochę, masła, mąki i grochu w węzełkach. Na wierzchołku misternie ułożonego pakunku, w klatce wiozła Dorota pięć kur faworyt swoich i żółtego koguta. Taradajka i wóz posuwały się niezmiernie wolno, tak, że ledwie którego dnia pięć mil ujechać mogli. Maciej z wielką powagą i uwagą zażywał swoich koni, więcéj głosem i morałami niż batogiem je popędzając...
— Wstydziłbyś się stary! ej! stary! myślisz, że ja nie widzę — przemawiał dobywając różka powoli — będzie batóg w robocie! Dyszel na ciebie idzie! A naści za twoje! ha! widzisz, żem nie ślepy! Ej! mała wiu! wiu! mała! wyciągaj! Płocka uczciwa klacz,
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/53
Ta strona została uwierzytelniona.