była warta niż funt tamtéj, wprawdzie w każdéj z nich upatrzył szkło tłuczone, popiół, drobno krajaną szczecinę i tém podobne zgubne dla nosa ingredyencye, ale niemniéj konkurencya była wielka — nie łatwo dać się poznać.
Dobre rozumienie o sobie nie dozwoliło mu się zrazić: zasiadł tedy wiercić tabakę w olbrzymiéj makutrze na stanowisku, które miało tę dogodność, że z przechodzącą Dorotą mógł się kłócić nieustannie. W przestankach zabawiał się monologami, apostrofami do tytuniu i tabaki, rozmową z samym sobą, którą lubił i w korzyść własną obracać umiał. Tak naprzykład z rana wstawszy i zasiadłszy nad makutrą, witał się wesołém: — Dzień dobry, panie Macieju! — Dzień dobry waszeci. — A co waścina tabaka? — Trze się, dobrodzieju! — Trzyj, trzyj, byle było komu niuchać. — O to nie turbacya, byle skosztowali. — A jak to waćpan dziś zaspał? — Zaspał! zaspał! albo i nie zaspał... co to gadać, zaspał! A nie pomodliłbyś się waćpan? Zmówiłem pacierz i należałoby się śniadanie, ale z tą wszędobylską Dorotą dojdź-że sprawiedliwości! u niéj jeszcze w piecu zimno, u niéj rano, a szła mimo, to mi wymawiała, że ja długo śpię. To tak jak w Siekierzynku bywało... E! e! gadu, gadu, a waćpan tabaki nie trzesz! — Ej liściu kochanku nie wykręcaj się, pójdź na dno, to nie pomoże, muszę cię zetrzeć. — Wichuło ty jakiś! a! otóż masz... i t. p.
Dorota ze swojéj strony rozpoznawszy, na czém zawisł handel przekupki, która wprzód zajmowała połowę dworku, nic nie mówiąc pani, postarała się o ławkę, nakupiła towaru i choć na nią gderano, że się po mieście wałęsała, po kilka godzin w czasie targu spędzała na przedaży wiktuałów. Grosz, jaki z tego wpłynął, szedł na potrzeby domu, lub przynajmniéj pierwsze kuchenne zapasy, które nie kosztowały, bo przychodziły w zysku.
Maciej z trudnością wsławić potrafił swoję tabakę, ale że był ore facundus, jak powiadał Kornikowski, że umiał swój towar i siebie chwalić, że słyszał, jak jego tabaka sławna była na całe Mazowsze, znaleźli się, co temu uwierzyli i poczęli próbować Maciejówki. Wmówił im zaraz stary woźnica, że się podobała i choć niewiele zyskiwał, przecie darmo chleba nie jadł, a złote góry obiecywał sobie w przyszłości.
Lubił bo stary marzyć! lubił. Bywało, jak siądzie z makutrą, zdaje się, że wałkiem miotając i myśli wzrusza, i prawi sobie bajki jak małe dziecko:
— Jedzie mosanie pan wojewoda, sześciokonna kolasa, za nim dwór, gwałt... śliczności, jadą, jadą, a tabaki w domu zapomnieli; a tu pana wojewody nos naczczo, aż się skurczył. — Aj! kto żyw, kto w Boga wierzy, niuch tabaki! — Podsuwa się ktoś i otwiera
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/60
Ta strona została uwierzytelniona.