Tak lata płynęły, a prócz tego, co u księży jezuitów nauczyć się mógł sprytny dzieciak, jeszcze z litości a może z jakiéj rachuby, ojciec Ksawery, nauczyciel poetyki, przychodził często na stancyę powtarzać mu lekcye i zabawiać się z nim. Matka pierwsza postrzegła, że Ojcowie zdawali się namawiać jéj syna do zakonu i póty się nie uspokoiła, aż Tadeuszek oświadczył, że do stanu duchownego najmniejszego nie czuje powołania i nakłonić się nie da do nowicyatu! Do czegoż Tadeuszek miał powołanie? spytacie, nie wiem prawdziwie, bo i nie do wojskowości, nie mając po temu ani siły, ani charakteru; i nie do palestry, bo się zawsze zająkiwał, a tam potrzeba lekkiego języka i wyparzonéj gęby. Tadeuszkowi chciało się być panem, w ostatku z biedy zamożnym szlachcicem, dziedzicem wioski, obywatelem, urzędnikiem. Ale do tego, jak było daleko! Na życie ledwie wystarczał przemysł Doroty i poczciwego Macieja, a i tak często obchodzić się musiano oszczędnie z okrasą i zmyślać wigilie dla niedostatku mięsa. Wielkie rachuby Macieja na tabace zupełnie się nie powiodły, tarł ją zawsze wprawdzie, ale największą jéj prowizyą stolnik nurski zakupował, a w mieście kilku tylko kupców nosy do niéj przyzwyczaili, znajdując, że była za tęga wszelako. Lepiéj trochę udawało się Dorocie, ale ona tak ciągle stawała się potrzebniejszą coraz słabszéj pani Siekierzyńskiej, że jéj odstąpić trudno było; handel zaś cały na niéj polegał, bo się wyręczyć kim nie miała. Zastępował ją czasami Maciej, tyle wszakże gadał i łajał, a tak wszystkim tabacznikom i nietabacznikom zalecał swoję tabakę, tak ich przy tém na gawędzie długo trzymał, że tém odstręczał. Kiedy mu to Dorota wymawiała, niesłychanie się gniewał i odchodząc za każdą razą zaklinał się, że go więcéj nie zwabi w pomoc, a nazajutrz dawał się przebłagać.
Między staremi sługami panowała wieczna wojna słów; Dorota śmiała się; Maciej gderał, ona mu odpowiadała obficie, on w ostatku, gdy słuchać nie chciała, pocieszał się nieskończonemi monologami, obróconemi jakoby ku niéj, chociaż dawno jéj nie było. Wieczorem potém przypominając sobie wymowne poranka słowa, Maciej mówił swéj towarzyszce:
— Czego to wasanna uciekłaś? ha? trzeba było posłuchać, com ci potém odpowiedział, byłabyś języka w gębie zapomniała.
— Nie miałabym co do roboty!
I służąca pracowita śmiejąc się, uchodziła, zostawując Macieja przy garnuszkach, których, choć klął, musiał pilnować, bo w nich była nadzieja wieczerzy.
Tadeuszek chodził trochę do szkoły, resztę czasu spędzał w domu przy matce, a wdowa troskając się o jego przyszłość coraz bardziéj, powierzyła wreszcie stolnikowi nurskiemu ostateczne rozmó-
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.