ny, bojaźliwy, wyrobił sobie charakter właściwy, nic nazewnątrz się nie objawiający; wszystko, co miał, było w nim ukryte; milczący, tajemniczy, unikający przyjaźni, choć łagodny i dobry, zdawało się, jakby się lękał ludzi, jakby czasem nie sądził ich godnemi siebie. Dla wszystkich uprzedzająco grzeczny, nikomu nie dając powodu do zmarszczenia brwi na siebie, z nikim się serdeczniéj nie pobratał, nikogo do serca nie przyjął. Rówieśnicy napróżno usiłowali zbliżyć się do niego; nie odpychał ich, ale się trzymał zdala chłodno i nie powierzał im ani swéj myśli, ani tajemnicy położenia.
To téż w szkole u oo. jezuitów okrzyczano go zimnym i bezdusznym między młodzieżą, nazwano Mruczkiem, a starsi tylko i bystrzejszego wejrzenia nauczyciele dopatrzywszy w tém mocy nad sobą i pewnéj dumy, którychby użyć umieli, silnie go ciągnęli do zakonu. Tadeuszek oparł się zręcznie, nie odmawiając i nie obiecując na jutro... Ówczesne wychowanie niewiele rozwijało człowieka i nie usposabiało go wcale do życia praktycznego, do którego nowicyat odbywał potém po dworach, w wojsku, lub palestrze... o ile jednak nauczyć się było można w jezuickich szkołach, skorzystał z nich sierota. Umiał dobrze po łacinie, tak, że stolnika nurskiego nawet zadziwiał swą wprawą i wyrażeniami dobranemi; innych nauk liznął, ile było można; a podobno najlepiéj przykładał się do matematyki i niepospolitéj nabył biegłości w rachunku.
W życiu domowém, prócz matki, dla któréj był wylany, dla któréj nie miał tajemnic, bo téż się ona nie domagała od niego nic z serca głębiéj pochodzącego; zresztą był przyjacielski ale chłodny... Dla stolnika nurskiego z uszanowaniem, zdaleka, rozruszać mu się wszakże nie dawał i starego przyjaciela domu traktował trochę zgóry. Dorota i Maciej, co go wypiastowali i wykarmili pracą swoją, mieli go za ósmy cud świata, a jego powaga i umiarkowanie wzbudzały w nich szacunek trwożliwy. Spoglądali nań zpod oka, ukradkiem i dziwili mu się tylko.
— Co to będzie za człowiek! — mówiła Dorota — a! a! przejdzie on daleko ojca! choć taki milczący, kubek w kubek jak on, ale niech zagada tylko... jest czego posłuchać!
Maciej miał mu za złe, że niewiele mówił, a zwłaszcza z nim.
— Kocham go — szeptał Dorocie, trąc tabakę zawzięcie — dobry panicz, ale czegoż taki mruk, jakby mu kto gębę zalepił! No! i nieboszczyk nie grzeszył gadulstwem, to prawda, Panie świeć jego duszy... ale taki, gdy człowiek przyszedł i zaczął go wyciągać na słowo, to i odezwał się i poszablankował czasami i posłuchał bywało mojego bzdurzenia. A panicz pokłoni się, zakręci się, uśmiechnie... Dobrze, dobrze, mój Macieju, i znikł! Żeby mu jak drogę zastąpić, znajdzie, którędy uciec ode mnie. Ej szkoda, boćby się mógł taki
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.