dworku; wprawdzie Maciej z Dorotą pozostali na czele gospodarstwa, ale oboje nie mieli do kogo słowa przemówić, bo Tadeusz całe dni sam na sam, jak ojciec chodził po izbie i milczał na pytania, a do rozmowy nie zachęcił. Musieli tedy starzy sami z sobą pocichu stękać i boleć, przypomnieniami się karmić i pocieszać tém, że i im niedaleko już było do końca. Po wyjeździe stolnika, pan Tadeusz coraz rzadziéj siedział w domu, wychodził z rana, wszedł na chwilę, by co przekąsić, i znowu go do późnéj nocy nie było. Ale gdzie był i co robił w mieście, nikt nie wiedział.
Maciej był niezmiernie niespokojny i ciekawy, ale żeby i chciał śledzić, to już swemi nogami nie podążyłby za paniczem. Dorota zgadywać nie myślała, ona wierzyła, że, co zrobi, to będzie dobrze.
W istocie Tadeusz błąkał się tylko po ludném naówczas i gwarliwém mieście trybunalskiém i chodził obcy wszystkim wśród tłumu jak w lesie. Widok ludu, ścisku, wrzawy i życia tego czynnego mimowolnie go rozrywał. Zachodził modlić się do kościołów, posłuchać mecenasów na trybunale, spojrzéć na deputatów kolasy, na pańskie dwory, na palestry igraszki... to znowu ginął w ulicach żydowskich, błąkał się wśród sklepów i czasem wybiegał aż za miasto.
Myśl jego rzadko wprawdzie czepiała się widzianych przedmiotów, rzadziéj jeszcze zabiło mu serce, ale oczy się bawiły, męczył ciało i smutek odbiegał.
Często napotykała go liczna młodzież lubelska, zaczepiała, ale grzecznie pozbywał się towarzyszów. Najulubieńszą jego przechadzką było: przebiedz Krakowskie przedmieście, przejść pod bramą starą, minąć ratusz, spuścić się na Grodzką i resztą brudnego miasta wynijść w pole, na wzgórza. Stamtąd widział jak na dłoni i zamczysko i gród i wieżyce i domy, a położywszy się na trawie, godziny całe pędził w nierozplątanéj zadumie. Nieraz wejrzenie na siebie napawało go smutkiem, czuł się czémś większém od innych, a tak zapomnianym, tak w tłumie zmalałym i nikczemnym, że gdyby go kolasy i konie stratowały wśród natłoku, niktby nie wiedział nawet, kogo rozbito. I gdyby zginął, nie spytanoby o niego, bo prócz Macieja i Doroty, któż się nim zajmował?
Jakby dla dodania sobie goryczy, wznosił się potém myślą do czasów ubiegłych, do znaczenia przodków swoich, do ich bogactw, do wielkości i pytał siebie: — Czy ten upadek był zasłużony, czy był już niepodźwignięty?
Lecz któż tam policzy myśli jak chmury różnofarbne i, jak one, w coraz nowych występujące kształtach? Dość, że gdy powracał, to mu się smutek piętnował na czole i spuszczona głowa świadczyła, że coraz więcéj tracił nadzieję. A dotąd nie przyszło mu jeszcze
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.