nic postanowić na przyszłość, nie znalazł środka podźwignienia się, nie widział zawodu dla siebie... Czekał na traf szczęśliwy!
Jednego razu, gdy późną jesienią wyszedł poswojemu za miasto i na wzgórku znajomym usiadłszy, poglądał na stary Lublin, ujrzał przy sobie zabawną figurkę, która krążyła, krążyła krząkając, aby o sobie oznajmić wcześnie, i zbliżyła się nareszcie z dość grzecznym ukłonem.
Był to niski, otyły, rumiany człowieczek, z pękatym brzuszkiem, z wiszącym podbródkiem, z zwiesistym wąsem szpakowatym, ruchawy, żywy, spoglądający tam i sam oczkami, w których się spryt malował. Miał na sobie ze ślicznego sukna zielonego kontusz z galonami, obszyty dla chłodu kunami dokoła i spięty na pętlice zielone ze złotem, buty ciemno-fioletowe, takiż żupan jedwabny pod szyję, a w ręku trzcinę z gałką złocistą, którą za plecami trzymał w założonych na plecy dłoniach obu.
Z oczu patrzała mu ciekawość, ale widać było razem, że nie śmiał się impetycznie naprzykrzać pytaniem, choć język mu świerzbiał, szukał powodu do zagajenia rozmowy. Zbliżył się trochę, stanął, popatrzał, uśmiechnął i spojrzał na miasto, krokiem postąpił jeszcze, a widząc, że się Tadeusz nie oddala, począł:
— Prawda, panie, że stąd pięknie na nasze miasteczko spojrzeć?
Wielkich ceremonij, z jakiemi podżyły człowiek przystępował do młodzieńca, inaczéj sobie wytłómaczyć trudno, chyba postawą hardą Tadeusza, jego posępną miną i wcale starannym żałobnym ubiorem, jaki miał na sobie, tak, że go wziąć było można za kogoś zamożnego, a zamożność, bogactwo tak imponuje!
Tadeusz spojrzał, podniósł się nieco i może rad rozmowie, odpowiedział:
— W istocie, piękny widok.
— A dla mnie to i nie dziw — mówił jegomość w kunach — bom już stary, podtuptany, czas mi spoczywać i to moja rodzina; ale młodemu, jak pan dobrodziéj... i zapewne obcemu?
— Nie jestem tu obcy, od dzieciństwa żyję w Lublinie.
— Ja-m się tu i urodził — kończył stary siadając już nieco opodal i spierając się na lasce — i miło sobie tak z góry spojrzawszy odświeżyć w pamięci, co to się przebiedowało, przeżyło, przechorowało.
Tadeusz tylko spojrzał na rumianego i dostatnio ubranego jegomości, jakby się dziwił, że i on o biedzie mówił; domyślił się znaczenia tego wejrzenia stary i dodał:
— Boć to człowiek niezawsze był tak rumiany i otyły i niezawsze miał czém tak uczciwie grzbiet okryć... ach! ach!
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.