Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/74

Ta strona została skorygowana.

Mieszkaliśmy, to się tylko tak mówi; bo matka i ja ledwieśmy trochę nocy tam przepędzali, a cały dzień od świtu do późna, czy mróz, czy wicher, czy zamieć, czy skwar, potrzeba było pod bramą siedzieć i czekać kupujących. Że nie było mnie z kim zostawić, chodziłem z matką zawsze, odziany jakotako, grzejąc ręce nad garnkiem z węglami zimą, chłodząc się murem zimnym w skwary i gapiąc się na ulicę.
Ciężkie to były życia początki; jak je wspomnę, ciarki po mnie chodzą, biedna matka chora była, niecierpliwa i za najmniejszą rzecz nie żałowała mi szturchańców, rózek i łajania. Ja to znosiłem milcząc, a myślałem sobie: jak zdużam, to pójdę pracować i nikt na mnie krzyczeć nie będzie i będę sam sobie panem. Ta myśl pocieszała mnie w dzieciństwie, z którego prędko wyszedłem, bo w latach dziewięciu już nosiłem koszyk z piernikami po mieście, groch młody, ogórki i tym podobne łakocie... Raz, gdy trochę podchmielony mecenas jakiś szedł ulicą i koło kościoła jezuickiego wysunął mu się z zanadrzy plik papierów, ja-m go podjął i pobiegłem za nim. Bardzo był rad ze znalezienia zguby i dał mi dwa talary za to. Schowałem je, nic nie mówiąc o nich matce, a nazajutrz wiedząc już, gdzie czego dostać, kupiłem sobie dobry koszyk, krajkę mocną, stare szare płótno wyciągnąłem u matki i zamiast pójść z nią do ławki, puściłem się w miasto, kupiwszy zielonego grochu i ogórków, za które dałem na ogródku za miastem trzy złote. Cały dzień chodziłem od kapucynów do krakowskiéj bramy, wywołując mój towar, i wieczorem miałem pięć złotych w węzełku, trochę grochu przywiędłego i pewną nadzieję, że sobie już dam rady.
Trafiało się, że dla swywoli uciekałem nieraz od matki i dopiéro wieczorem powracałem do stancyi pewien dobrych szturchańców, ale razem i wieczerzy; mrokiem i teraz ale z koszykiem na plecach i dumą w duszy, udałem się do sklepiku. Matka już stała w progu, jakby na mnie czekała, i jak mnie tylko zobaczyła, podniosła miotłę ogromną, dając mi znać, co mnie czeka. Ale nie zląkłem się, bo wiedziałem, że mi przebaczy... Jakoż zobaczywszy mnie z koszykiem i wesołą twarzą, osłupiała, zdawała się w początku nie poznawać, wreszcie odezwała się: — A to co, Michałku? — Zejdźmyno, to ja matuni wszystko rozpowiem jak było — odpowiedziałem ufny w siebie i powoli zlazłem za matką do loszku, zdjąłem koszyk, siadłem na wywróconém wiadrze i tak począłem od dwóch talarów moich, aż do zarobku dziennego, dodając: — Otóż zobaczycie, teraz już ja i matuni i sobie na chleb zarobię i nie bójcie się!
Matka tak była zdziwiona, uszczęśliwiona i przejęta tym niespodzianym moim rozumem, że mnie aż w głowę pocałowała i rozpłakała się z radości... Nastawiła prędko wieczerzę, a gotując ją, po