kilka razy patrzała moich pieniędzy, rozpytywała mnie i powtarzała sama do siebie:
— No! co sprytny, to sprytny!
I nie wytrzymyła przez wieczór, poszła zaraz do sąsiadek pochwalić się synem, sprowadziła starą Kasprową i starą Frankową i kazały mi znów opowiadać, jak to było, kto mi to poradził, jak ja tego dokazałem.
Następnych dni matka sobie siadła pod bramą, a ja poszedłem znowu po krakowskiém i tak powoli dałem się poznać, że już w parę tygodni miałem sobie przedaż zapewnioną.
Potém, że mi się zieleniny nie podobały, bo to psująca się rzecz, zacząłem handlować różnemi drobnostkami, zabawkami dziecinnemi, szpilkami, tasiemkami, igłami... A żem pracować lubił, wesoło witał kupujących, czasem potrzebnym pokredytował, jakoś mi dobrze szło, tak, że cośmy z matką przeżyli, to przeżyli, a jeszcze około sta złotych miałem zapasu.
Pamiętam, że już naówczas chodząc koło sklepów, mówiłem sobie: chybaby Bóg nie łaskaw a ja sklep miéć muszę, i taka mnie ambicya opanowała, żem pracował i grosz do grosza składał niezmordowanie, aż w ostatku udało się, jeśli nie sklep miéć swój, to choć budkę koło św. Ducha, gdziem z początku szkaplerze, paciorki, obrazki, medaliki, książeczki i różne terefelki trzymał. Matka zawsze jeszcze siadywała choć stara nad swojemi jabłkami, chociem ja jéj to perswadował, ale próżnować nie lubiła, przywykła kłócić się ze studentami i takie to już było jéj życie. Bywało jak zachorzeje, a zmuszę ją, żeby w domu w cieple posiedziała, to tak nudzi, że rady sobie dać nie może, wstaje, do okna chodzi, stęka i nazajutrz nieboga wlecze się z garnkiem znowu na swoje miejsce. Chciałem, żeby sobie w mojéj budce ze mną przesiadywała, ale nie mogła: studenci ją wszyscy i ona wszystkich znała doskonale i już żyć bez siebie nie umieli. Ta wrzawa chłopaków, spory z niemi, ciągła baczność, żeby jéj nie okradli, ożywiały ją i odmładzały. Śmiała się, gdy ją nazywali Cybelą i gniewała się sądząc, że to znaczyło cybulę poprostu, któréj nie sprzedawała; domagała się, żeby ją lepiéj przezwali jabłkiem lub gruszką, ale wszystkie pokolenia studentów znały już ją pod tém nazwiskiem. Mnie tymczasem szło bardzo dobrze i nie pamiętam w życiu szczęśliwszych chwil nad te, które spędziłem nosząc w koszyku na plecach nadzieje, sadząc je w budce obok siebie. Dobiłem się późniéj wszystkiego, czegom tylko żądał; ale mniéj mnie to uradowało, niżeli marzenia dziecinne... nie było téż już i poczciwéj staréj matki, by się z nią podzielić dostatkiem. Staruszka siedziała, póki tylko mogła, u bramy kolegium jezuickiego, a gdy już zwlec się nie potrafiła na stanowisko, jedne-
Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.