Strona:PL Kraszewski - Powieści szlacheckie.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

skie piękne mebliki, ciekawe sprzęty cudzoziemskiéj ręki dzieła, zegary sztuczne, kufry obijane skórami morskich zwierząt i złoconemi bronzami, pudła z hebanu i słoniowéj kości, srebrne misternéj roboty puhary. Po ścianach było kilka pobożnych obrazów ze szkoły gdańskiéj, i portrety kilku królów. W pośrodku obok stołu przepyszne cacko z różowego drzewa, ozdobne rzeźbą z kości i kruszcu, był kołowrotek pani Joachimowéj z jedwabiem, który zwijała. Na szafeczce pokrajana sztuka materyi, zwieszała się fałdując przepysznie; daléj kilka ksiąg rachunkowych w pąsową skórę oprawnych, otwierało swe karty gęstemi podzielone liniami. Wszędzie obok dostatku widać było ślady pracy i zajęcia.
Zaledwie ze drzwi pół otwartych ukazała się w mroku twarz pana Tadeusza, wszyscy go prawie powitali uśmiechem, słowem, skinieniem. Kupiec wstał z krzesła i przyszedł go przywitać, żona jego wskazała mu siedzenie, uśmiechnęła się pani Joachimowa, ale wejrzenie z za drzwi młodéj dziewczynki nad wszystko było wymowniejsze. Główka jéj jak zjawisko idealne ukazała się tylko, rozpromieniła weselem i znikła.
— Witaj że, panie Marcinie! witaj! sto lat! sto lat, jakeśmy się nie widzieli! — zawołał kupiec — cóż robicie, jak się wiedzie?
Tadeusz, nazwany Marcinem przez kupca, przywitał wszystkich poufale, usiadł i drżącym prawie głosem rzekł do kupca:
— Dziękuję, dziękuję... Ot, panie Michale dobrodzieju!.. przyszedłem was pożegnać.
— Co? jakto? chyba na krótko — zmieszany trochę rzekł kupiec.
— Na krótko? długo? nie wiem prawdziwie, ale mi potrzeba dla interesów ruszyć w dalszą trochę drogę.
— No, dokąd-że i skąd tak nagłe projekta?
— W Ruś ku Lwowu do swoich pojadę — odparł spuszczając oczy Tadeusz.
— Ale z powrotem myślę? nieprawdaż? — rzekł stary przysuwając się — z powrotem do nas, bo kto raz żył w poczciwym Lublinie, nie potrafi tam potém w Rusi wymieszkać!
— Ale potrzeba zajrzeć do swoich.
Na te wyrazy nadeszła młodziuchna dzieweczka Ludwisia, córka kupca, któréj piękne liczko zabłysło nam już przeze drzwi; na widok Tadeusza zarumieniła się, zmieszała, on także trochę, zakręciła po pokoju, chwyciła robotę i pobiegła usiąść przy matce, a ta jéj coś na ucho szepnęła. Cała w płomieniach, krasna jak jabłuszko, Ludwisia porzuciła robotę i w chwilkę wróciła z talerzem jabłek, butelką wina i dwoma kieliszkami w ręku, na ślicznym srebrnym półmisku.